31. Przez poleskie błota
Pamiętniki z życia
p. 193-202
Texte intégral
1Po ukończeniu wszystkich drobnych i większych interesów, które zatrzymywały Gierarda1, 14 czy też 15 marca wyjechaliśmy z Mińska. Mimo wiosenne powietrze, droga sanna jeszcze nie opuszczała, każdy korzystał, jeżeli nie ze śniegu, który niknął wyraźnie pod promieniami słońca, to przynajmniej z grubego naboju2, który leżał na drodze, i nikt jeszcze nie przebierał się na koła, jakoż i Gierard kazał swoją brykę położyć na sanie, a pod rzeczy dokupił parę koni i drugie sanki i tym sposobem puściliśmy się w drogę.
2Hołynka3 leżała nam po drodze, jednak ledwie można było wstąpić do niej, bo czas był bardzo pilny. Mój mąż miał nadzieję, że przed rozpuszczeniem rzek jeszcze się przebierzemy przez błota Pińskie i Mozyrskie, co skracało znacznie drogę. Oprócz bliskości jeszcze wzgląd drugi skłaniał go za tą drogą, ona prowadziła przez Osowę, gdzie mieszkała jego matka i brat starszy Alojzy, którym chciał mię naprzód przedstawić, a gdyby rzeki puściły i trzeba było krążyć gościńcem, nie tylko nałożylibyśmy drogi, ale musielibyśmy wyminąć całkiem Osowę. Jakoż dla tej przyczyny największy pośpiech był potrzebny, musieliśmy czas mierzyć skąpą ręką.
3Gierard, jadąc do Ziębina, wstępował do pp. Tadeuszostwa Półjanowskich. P. Półjanowska była Wołynianka rodem, z domu Oraczewska, siostra rodzona p. Wojskiej Moszczyńskiej, sąsiadki Gierarda, od której Gierard przywiózł jej list i ustne wiadomości i obiecał z powrotem wstąpić po odpowiedź. Teraz, dla uciekającej drogi, dotrzymanie tego słowa było trudnym, ale że było danym, więc bądź co bądź trzeba było uprzątnąć przeszkody i być rzetelnym. Aby pogodzić trudności, nie było innego środka tylko rozdzielić się z Gierardem, jakoż z Kiecka ja pojechałam do Hołynki, a Gierard pojechał do Zachwinowicz, gdzie mieszkali naówczas pp. Półjanowscy, z umową, że się zjedziemy na pewien dzień w Deniskowiczach, wiosce leżącej na drodze zimowej Poleskiej o cztery mile za Hołynką. Tym sposobem Gierard w powrocie całkiem wymijał Hołynkę.
4Stało się według zrobionego układu. Zajechałam do Hołynki i nie zastałam już stryja, który wyjechał na kontrakta Nowogródzkie, stryjenka była tylko sama. Upakowałam swoje rzeczy, odprawiłam służącą szlachciankę, aby z nią nie mieć kłopotu w stronie oddalonej, gdyby się zatęskniła za rodziną, a na jej miejsce stryjenka dała mi do usług dziewczynę pokojową, która nie miała ani rodziców, ani krewnych, i która z wielką ochotą ze mną pojechała, znając mię od dawna, a jeszcze więcej z ciekawości widzieć obcą okolicę, o której różne bajki słyszała.
5Pobyt mój w Hołynce nie trwał nad dzień jeden. [...] Kiedy wyjechałam i straciłam z oczu Hołynkę, serce się ścisnęło; tylko kłopoty drogi myśl odrywały od smutnego pożegnania ze stroną rodzinną i oddalenia od krewnych, znajomych i przyjaciół. Jakoż, droga była wcale kłopotliwa: śniegu było jeszcze dosyć, ale ten śnieg rozmiękł, zdradliwie usuwając się pod kopytami końskimi, które zamiast oczekiwanego lądu spotykały pod sobą kąpiel wodną, mniej lub więcej głęboką.
6Otóż wymijam Krzyszyłowicze; [...]. Za Krzyszyłowiczami las coraz się zgęszcza, kraj przybiera postać coraz głębszego Polesia. Otóż Ostrów, Jasieniec, kraj trochę znany, bośmy jeździli raz przez ciekawość zwiedzić fabrykę sukienną założoną przez p. Obuchowicza, tylko dwie małe milki od Hołynki, ale tu już koniec znajomego mi świata. – Jedziemy dalej – śnieg robi się coraz rzadszy, wody coraz więcej, niższe miejsca nią się wypełniają, tworząc małe jeziorka, postęp wiosny odbywa się widocznie, tylko nabój na drodze trochę się opiera i walczy z promieniami słońca wiosennego, trzymamy się tego naboju i za jego pomocą przemykamy się coraz dalej i dalej.
7Ale otóż i droga niknie, małe jeziorko stanęło na drodze, zdaje się być głębokie, a nie wiadomo, co kryje w swej głębi. Furmanowi się zdaje rozsądniej objechać jeziorko wkoło, gdzie śnieg panuje nad wodą, jakoż skierował konie na bok i torujemy sobie drogę śniegiem. Już ujechaliśmy znaczny kawał drogi, a zawsze mamy jeziorko na prawo. Wtem konie lejcowe4, stąpiwszy wprzód na jakieś podniesienie, później raptem w głąb zapadają, ale furman zaciął batogiem i wyskoczyły, a w ich trop poszły dyszlowe, ale tym nie tak łatwo wyskoczyć. Jednak czego nie dokaże silna wola furmana z tymi biednymi zwierzętami? Poforsowały się, pomęczyły, ale choć mokre i robiąc bokami, wyskoczyły z pułapki, a sanie zajęły ich miejsce i zapadły głęboko. Był to podobno rów przekopany dla ściągnienia wody, rozmyty później pracą żywiołu.
8Furman znowu zacina konie, gestem i głosem zachęca, aby sił dobyły, jakoż konie słuchają, ale sanie uwięzły i stoją w dole nieporuszone. Nowa praca furmana, nowe wysilenie koni, ale wszystko daremnie, powiedziałbyś, że jakiś duch Poleski przykuł je do spodu. Żadne wytężenie sił koni na nic się nie przydaje, uprząż się rwie, drzewo się łamie, a sanie siedzą na miejscu.
9Nie zważając na śnieg i wodę, każde z nas przynosi wedle możności dań ze swej siły i przemysłu, ale wszystko na nic. Uprząż powiązana rwie się na nowo, drzewo naprawione znowu się łamie, a sanie siedzą w rowie, ani się ruszają. Wszystkie środki wyczerpane i nie wiadomo, co robić dalej. Ludzi mało, aby wydźwignąć sanie drągami, a droga pusta, nikt nie jedzie. Wsi nie ma blisko – to Polesie – siedzimy blisko godziny, a żaden postęp na lepsze nie zrobił się w naszym położeniu, chyba na gorsze; bo i konie zmęczone i uprząż porwana i orczyki5 połamane. Jednym słowem bieda! bieda!
10Wtem słychać jakiś głos ludzki w stronie lasu, z którejśmy przyjechali. To niby głos zbawienia. Zawiesiliśmy wszystkie nasze prace, przysłuchując się, czy słuch nie omylił. Po chwili głos się powtórzył, niby nas bliżej, nadzieja wstąpiła do duszy; wszystkich wzrok zwrócony w tę stronę, skąd głos dał się słyszeć.
11Otóż wysuwa się z lasu gruby koń kasztanowaty, z konopiatą grzywą; za nim budka pokryta rohożą6, a na przodzie, z nogami na bok spuszczonymi siedzi markietan7 z długą ryżą brodą, z szyją obnażoną, która wysuwając się z sinej koszuli drylichowej świecącej spod kożucha, zdaje się urągać zimnu i wiatrom marcowym. Koń stąpa powoli mierzonym krokiem, markietan dla uweselenia samotności zanucił jakąś piosenkę, a my czekamy niecierpliwie, aby się zbliżył do nas, żeby można poprosić o ratunek. Ale markietan zbliżywszy się do jeziorka nie pojechał naszym śladem, ale prosto w wodę. – A jeżeli nas wyminie i pojedzie dalej, co będzie z naszą nadzieją ratunku?
12Bojąc się stracić jedynej pomocy, jaką nam Bóg zesłał w tej pustyni, wychylam głowę z budy i zaczynam wołać tak aby posłyszano.
13– Pomóżcie! Pomóżcie!
14Markietan czy głos posłyszał, czy gest zrozumiał, dość, że zatrzymał swoją powózkę, a nie zważając, że zamoczy nogi, wysiadł w wodę i przyszedł do nas.
15Nie trzeba mu było tłumaczyć naszego położenia, ono było widoczne. Pochodził na oko[ło] powozu, pokręcił głową, a potem mówi:
16– Czego żeście tu pojechali? Czemu nie było jechać drogą, ot tam, którędy ja pojechałem.
– Bo drogi nie było widno. Myśliliśmy, że tam głęboko, a tu zdawało się niczego, dołu pod śniegiem nie było widno. [...]
17Ta rozmowa nie zabrała dużo czasu, a nawet mówiąc, markietan nie tracił z oka sani, szukając oczyma przyczyn przeszkadzających oswobodzeniu. Wreszcie zbadawszy okiem, popróbował jeszcze rękami, a potem plecami ich ciężaru, a opatrzywszy dobrze miejscowość i zdeptawszy śnieg własnymi nogami, poszedł do swojej powózki, wyprzągł swego kasztana o grubych nogach i przyprowadził go ze swoją własną uprzężą.
18– Wasza uprząż nic niewarta – powiedział. – Wyprzężcie wszystkie swoje konie. –
19Furman usłuchał bez sprzeczki i zrobił, co kazał markietan, a ten na miejscu czterech koni dość silnych, któreśmy mieli w naszych saniach, przyprzęgł swego jedynaka, a dopomógłszy mu głosem i własnymi plecami i ramieniem, z największym naszym podziwieniem ruszył sanie od razu, wyciągnął z rowu i postawił na suchym. [. ]
20Rozstaliśmy się po przyjacielsku z markietanem; a skoro mi konie zaprzężono, do czego i on dopomógł, opatrując, czy nie ma co nadwerężonego lub popsutego, puściłam się w dalszą drogę, markietan zaś został przy swojej powózce, wprzęgając do niej na nowo kasztana.
21Nauka w las nie poszła, nie zjeżdżając więcej na objazdki, tylko pilnując się utartej drogi, choć na niej stawały nieraz kałuże z wody, dojechaliśmy do Deniskowicz bez przypadku. Choć jeszcze można by ujechać jaką milę, miarkując po czasie, ale że to był punkt umówiony, w którym miałam zjechać się z Gierardem, kazałam wjechać do karczmy, nie bez nadziei, że go tam znajdę. Wszakże, choć ta nadzieja zawiodła, byłam pewna, że się tylko odwlekła, bo Gierard lubił być słownym. [...]
22Doczekałam się nareszcie Gierarda. Nie widzieliśmy się z sobą trzy dni. Ileż to rzeczy do mówienia ze stron obydwóch! Trudno było wiedzieć, od czego zacząć, co przed czym mówić; ale w końcu na wszystko znalazło się miejsce, a naturalnie, że poczciwy markietan nie był zapomniany. Tak miło popieścić duszę prostym a poczciwym obrazkiem, że i Gierard podzielił dla niego przyjazne uczucia. [...]
23Nazajutrz wyjechaliśmy z Deniskowicz. Ta wioska jest ostatnim punktem dotykającym suchego lądu na drodze zimowej prowadzącej przez błota i łączącej Wołyń z Litwą. [...]
24Deniskowicze są kluczem otwierającym wstęp do niskich płaszczyzn dostępnych zimą, a nieprzebytych latem.
25Stanąwszy na krawędzi suchego lądu, z żalem niejakim obejrzeliśmy się poza siebie, żegnając ziemię bezpieczną, gdzie w każdym czasie można stawić nogę z pewnością, a z nieufnością spojrzeliśmy na tę przestrzeń zagadkową zostającą do przebycia, kryjącą w sobie tyle niebezpieczeństw, zgubnych zasadzek, pod fizjonomią jednostajną.
26Wyjechawszy z Deniskowicz, zaczęliśmy przebywać sznur wąskich grobelek, ułożonych z krągłego drzewa, niedługo jednak one nam służyły za przewodnika, bo wjechaliśmy na ocean błot nieścignionych okiem, znajomej w topografii miejscowej pod nazwą Małego i Wielkiego Hryczyna. [...]
27Otóż wjechaliśmy na ten sławny Hryczyn, jest to przestrzeń kilkomilowa, na której nie ma osady ludzkiej dla niskiego położenia. Zimą ucierają gościniec na owej tafli lodowej i robi się droga równa, gładka i najbliższa, bo w prostej linii przecinająca błotnistą przestrzeń dzielącą Wołyń od Litwy. Latem to warownia niezdobyta dla obcego podróżnego, jednak miejscowi mieszkańce, trzymając w ręku nić Ariadny, umieją się kierować po tych przestrzeniach. Oni znają twardsze przesmyki, im tylko wiadomą głębokość brodów, oni i drzewa wywrócone przypadkiem, niby od niechcenia, umieją użyć zamiast kładek i po nich przebrać się z miejsca na miejsce i zapanować nad tą dziką ojczyzną.
28Nie ma tu sosen wyniosłych i prostych jak świece, jak w puszczach Deniskowickich i innych leżących na wyższym gruncie, tu roślinność karłowata nie śmie w niebo wystrzelić; gdzieniegdzie sterczy nad poziom krzak łozy, lub pnie się do góry nędzna brzezinka, a resztę niższej roślinności pokryła woda powstała z roztopów śniegowych, która zająwszy pod swe panowanie całą niską płaszczyznę, rozpostarła się po niej, kształcąc ogromne jezioro.
29Aż strach się zrobiło, wjechawszy na tę okazałą przestrzeń wody; za całe bezpieczeństwo służyły ślady ubitej drogi, które przeświecały pod płytko rozlanym płynem, ale ta skazówka co chwila robiła się ciemniejszą, bo wody przybywało coraz więcej, a śniegi i lody w miarę topnienia utracały zimowe kształty. Coraz było trudniej kierować się po tym bezbrzeżnym jeziorze, a tu żadnego podróżnego nie obaczyć, żadnego mieszkańca ludzkiego ani się spodziewać. Tylko dwa punkta ruchome posuwają się po tej przestrzeni wodnistej, a każda piędź przebytej drogi jest tryumfem zdobytym na groźnej przyrodzie.
30Ale cóż znaczy trochę drogi z trudnością przebytej wobec obszaru, który mamy przed sobą? wobec tego splotu rzek, których pominąć nie można, a które co godzina więcej przybierają wody? Jednak odwaga nie opuszcza, śpieszymy, byle dalej, dalej.
31Przebyliśmy na koniec Mały Hryczyn, a wjechaliśmy na Wielki, tak przynajmniej utrzymuje nasz furman udający, że zna lepiej od nas miejscowość, bo ją kiedyś przebywał, a oprócz niego zapytać się nie było u kogo; nie spotkaliśmy na tej przestrzeni żadnej ludzkiej twarzy, tylko chmury kaczek i ptasiwa wodnego rozmaitych nazw i kształtów, szybujących swobodnie w powietrzu, ale to nie rozmowni współpodróżni, niczego się od nich dowiedzieć nie można. [...]
32Wielki Hryczyn przedstawił nam fizjonomią nierównie groźniejszą niż mały. Pierwszy świecąc spokojną taflą o wodzie przezroczystej, ukazywał po przyjacielsku tajemnice na swym dnie złożone. Tam dostrzegałeś skorupę lodu porysowaną śladami płozów, które jeszcze nie znikły całkiem pod działaniem wody, tu lód zlizany, a spod niego świeci szczery żółty piasek, ale oko twoje tuż za tym piaskiem znów się czepia do bryły lodu i szuka na niej śladu dawniejszej drogi. Na wielkim zaś Hryczynie sina woda nie patrzy na ciebie tak wesoło, nie chce z tobą wchodzić w poufne stosunki. Ruchoma fala, marszcząc grzbiet swój, igrającymi bałwanami zakryła sobą wszystkie tajemnice swej głębi, musisz jej powierzać się na oślep, a ona żadnym uśmiechem dobrej wróżby nie odpowiada twemu zaufaniu, oblicze jej ciemne, dno niewiadome, mruczy pieśń wiosny, ale ten głos zdaje się być więcej groźnym niż pieszczącym. Jednak potrzeba cię nagli, musisz choć z trwogą puszczać się na te niezbadane przestrzenie, instynktem tylko szukając dawnej drogi i drżąc, aby nie natrafić na nurty Łani lub innej rzeki, które pokrzyżowały rozległą nizinę.
33Zapuściwszy się jednak w te błota trzeba je przebyć, a przebyć jak można najprędzej. Za dzień, za dwa, może być za późno. Póki lód nie puścił na rzekach, jeszcze przeprawa podobna8, ale chwile są policzone, przy końcu marca wiosna nie żartuje, jeden dzień, jedna godzina może zmienić postać kraju i rzuci przed wędrowcami tamy nieprzebyte. W takim razie nie byłoby nawet drogi praktycznej, aby z punktu, na którym byliśmy, dostać się do gościńca pocztowego, który został na prawo. Brniemy więc po tych wodach, aby jak najspieszniej przebyć tę nizinę i rzek węzeł, i dostać się na ląd wyższy. Nie bez obawy jednak myśl się zwraca do chwili, w której mogą runąć pod nogami te mosty lodowe, które jeszcze trzymają się jako tako.
34Kilka razy byliśmy zagrożeni niebezpieczeństwem zgubienia zupełnie drogi, kilka razy zbiwszy się na bok, zagrzęzaliśmy w błocie, ale przy natężonych usiłowaniach wydobywaliśmy się z biedy i znów posuwaliśmy się naprzód, choć żółwim krokiem w miarę chęci pośpiechu. Każda prawie godzina mnożyła trudność, bo wody wraz przybywało, a ta masa robiła się coraz groźniejszą.
35Otóż znów zbiliśmy się na bok z ubitej drogi, której nie widać pod wodą, i sanie zagrzęzły w błocie.
36Konie wytężają wszystkie swoje siły, ludzie i siły, i przemysł9, ale sanie osiadły na miejscu, a co gorsza, że straciliśmy zupełnie drogę. W prawo, w lewo, nigdzie nie można znaleźć odrobiny lodu, tylko czysta ziemia daje się czuć pod wodą, tak że nawet wydobywszy się z obecnego niebezpieczeństwa, nie wiadomo jak sobą zakierować; i koniom niedługo stałoby siły, ciągnąc ciężkie sanie po gołym piasku.
37A tu jak na nieszczęście żadnego podróżnego, żadnej żywej duszy nie obaczyć, aby rozpytać się przynajmniej, bo któż wyjedzie na taką bezdróż? Jednak z drogi już przebytej miarkujemy, że wielki Hryczyn powinien się prędko skończyć, a za nim, że znajdziemy ląd wyższy i wioskę.
38Po próżnych usiłowaniach wydobycia się z biedy, mój mąż zdecydował, aby nie męczyć więcej koni i ludzi, a że on sam pojedzie konno szukać wioski, skąd przyprowadzi jakiś ratunek w ludziach lub koniach; jakoż kazał zaraz wyprząc konia, nakiełzać i sobie podać.
39Widząc, że przychodzi zostać może na kilka godzin samej jednej w saniach, niby na wyspie otoczonej wodą, z której nie można zrobić ani jednego kroku, wzięła mię ochota towarzyszyć Gierardowi, jakoż podałam mu tę myśl. Gierard się nie sprzeciwiał, więc przyrządzono mi zaraz drugiego konia jak można było najlepiej, podprowadzono blisko sań, z których było bardzo wygodnie przenieść się na grzbiet rumaka.
40Otóż jestem już na koniu, czuję się swobodną opuścić te przeklęte błoto, które nas złapało niby w pułapkę. Moja postać amazońska musiała być dosyć śmieszną, ale mię to nie obchodziło; wiedziałam, że nie spotkam nikogo na tej pustyni, a już mię znudziło nic nie mieć przed oczyma, tylko obłoki, wodę i trochę krzewów karłowatych.
41Oprócz nas dwojga wsadzono jeszcze na koń jednego człowieka, który by pokazał drogę ugodzonym ludziom do wydobycia sań, a tak, w dość dziwacznej kawalkadzie puściliśmy się jak nowy Kolumb na odkrycie nieznanego, lecz przeczuwanego lądu.
42Jechaliśmy jaki kwadrans przez wodę, później las zaczął wyglądać gęściej, i coraz mniej wody, nareszcie obaczyliśmy drożynę, a tą drożyną jadąc to lasem, to znów wyjeżdżając na moczary, nie więcej jak po godzinnej drodze, obaczyliśmy małą poleską wioseczkę. Wszyscy troje postrzegłszy ją, wykrzyknęliśmy z radości, pokazujemy ją sobie nawzajem palcami, jakby jaką osobliwość. Widok najpyszniejszego pałacu postrzeżonego w mieście nie zrobiłby ani dziesiątej części tej przyjemności, jakiej doświadczyliśmy za ukazaniem się małej gromadki chat niskich okopconych dymem, które zaledwie wyglądały na ludzkie mieszkania. [...]
43Wjechawszy nareszcie do wioseczki, zajechaliśmy do budyneczku, który choć nie miał miny domu zajezdnego, jednak inaczej trochę wyglądał niż reszta chatek wieśniaczych. Nie pomyliliśmy się. Istotnie był to ratusz miejscowy czyli szynkownia, można było zaraz się domyślić po obecności Żyda, Żydówek i Żydziątek.
44W innym razie może by się skrzywiło na brudne ściany, po których łaziły gromady prusaków, może by się nos zatknęło, kiedy uderzyły wyziewy z dymu, ryby, pomieszane z zapachem bahunu10, dziegciu, przy nieznośnym gorącu, ale wtenczas na nic się nie zważało, a powitało się gościnną izdebkę z prawdziwą przyjemnością. Tyle godzin byliśmy wśród błota i wody, że suche i ciepłe powietrze, nawet ze wszystkimi niepotrzebnymi dodatkami, zdawało się być rzeczą pożądaną.
45Mój mąż zajął się zaraz wyszukaniem ludzi do wyciągnienia sań z błota i dostawienia ich na miejsce, jakoż wkrótce znaleźli się tacy, ale zdecydowano, że konie trzeba zostawić na boku, a wyciągać sanie wołami. Mój mąż nie sprzeciwiał się temu, jakoż ludzie miejscowi wziąwszy z sobą kilka par wołów z przewodnictwem naszego człowieka poszli ratować sanie.
46PRZEDRUK ZA: Ewa Felińska, Pamiętniki z życia, seria II, t. 1, Wilno 1858, s. 149–183.
Notes de bas de page
1 Gerard Feliński (1787–1833) – mąż Ewy Felińskiej i brat Alojzego (1771–1820), poety i dramatopisarza.
2 Nabój – ubity stwardniały śnieg na drodze, zalegający mimo roztopów.
3 W Hołynce (w Nowogródzkiem) mieszkała (u stryja) Ewa Wendorffówna przed poślubieniem Gerarda Felińskiego.
4 Tj. idące w lejcach przed końmi dyszlowymi.
5 Orczyk (z niem.) – poziomy drążek do połączenia uprzęży.
6 Tj. rogożą, matą z suchych łodyg.
7 Tj. handlarz wędrowny.
8 Tj. możliwa.
9 Przemysł – tu w dawnym znaczeniu – zdolność, zręczność do robienia czego.
10 Bahun (Azalea pontica) – różanecznik żółty, roślina z rodziny wrzosowatych.
Auteur
1793–1859
Le texte seul est utilisable sous licence Creative Commons - Attribution - Pas d'Utilisation Commerciale - Pas de Modification 4.0 International - CC BY-NC-ND 4.0. Les autres éléments (illustrations, fichiers annexes importés) sont « Tous droits réservés », sauf mention contraire.