24. Tułacze lata poety
Listy do matki [fragmenty]
p. 131-141
Texte intégral
1D. 6 lipca 1831 r., Drezno.
[...]
O Mamo, jaki czas teraz prześliczny na naszym horyzoncie – na chwilę zachmurzyło się niebo – było to skutkiem stosu galwanicznego (niech to świadomi elektryczności Mamie wytłumaczą), stosu złożonego z krążków srebrnych i złotych, przekładanych sinym papierem1. Odkryto stos – fizycy od butelek lejdejskich poginą... bo tak byli nieroztropni, że robiąc doświadczenia z elektrycznością, na ramionach nosili metalowe przewodniki... Otóż znów wpadłem na fizykę, jestem jak student z klasy 3‑ciej; to zdarzyło się w uniwersytecie Getyngi2. [...]
2Paryż, d. 9 listop. 1832 r.
Kochana Mamo! Siadam z przerażeniem do tego ogromnego papieru, bo prawdziwie, że przez cały ten miesiąc tak siedziałem w domu, że przebiegając mój dziennik, nic nie znajduję, tylko wasze listy, które mi jednobrzmienność czasu przerwały. Jesień, nudna jesień jest tego przyczyną. Ciągłe słoty; mgły angielskie przeniosły się do Paryża – i często wieczorem nie można znaleźć dobrze znajomej ulicy. Dziwnie się wtenczas miasto wydaje – słychać huk i turkot niewidomych3 powozów – i tylko latarnie kabrioletów, czyli fiakrów, we mgle płyną i migają. [...]
3Widziałem tu niegdyś ludzi trochę podstarzałych, na modnym spacerze w jesieni przechadzających się w błękitnym, jasno watowym szlafroku, na frak zamiast płaszcza wdzianym. Jeżeli chcecie sobie Julka wystawić, chodzi on w dnie mniej zimne w długim aż po kostki, ciemno‑ceglastym surducie, krojem angielskim na jeden rząd guzików zapiętym, który mi już drugą zimę służy – w dnie zimne w granatowym płaszczu z długim kołnierzem i z bobrowym futrem, które mam od kochanej Mamy, a w dnie ciepłe w czarnym tużurku krótkim. [...]
4Dzisiaj zabezpieczyłem się od zimna: kazałem sobie piec postawić, bo kominek wiele mi zjadał drzewa i ciepła nie dawał – a pracując wieczorami, trzeba było ciągle o ogniu pamiętać, i to rozrywało moją uwagę. Zdaje się, że nam zima tęga zagraża, bo już śnieg mieliśmy, gdy przeszłego roku raz tylko dachy pobielały. [...]
5Genewa, d. 30 grudnia 1832 r.
Kochana Mamo! Nie masz smutniejszej dla mnie chwili, jak ta, w której przybywam do obcego miasta. Dzisiaj o 5‑tej wieczór przyjechałem do Genewy – wniosłem się do hotelu „Pod Wielkim Orłem” i nie mogąc po nocy włóczyć się po nieznanym mieście, kazałem sobie do pokoju przynieść herbaty – i przy ogniu kominka marzę – i piszę list ten do kochanej Mamy. [...] Jaką mi przykrość robi ten wiatr, co szumi i wyje po Jeziorze Genewskim... [...]
6Ale wracam do opisu mojej podróży. Przejeżdżałem przez ładną Francją, ładną nawet w zimie, bo pola, choć skrzepłe, zachowują jednak zieloną barwę. W dyliżansie, w którym jechałem, znajdowało się kilku Francuzów, którzy na górach wysiadali z powozu i szli piechotą – zacząłem ich naśladować i często po całej mili uchodziłem. Co dziwniejsza, że w towarzystwie naszym znajdował się jeden sławny szybkobiegacz, który się w Paryżu popisywał – i któremu dotrzymywałem kroku. Towarzysze moi pierwsi znudzili się pieszymi wędrówkami i na końcu samotny musiałem je odbywać. Wszedłszy na jedną górę spotkałem się po raz pierwszy z zimą – murawa cała była szronem okryta. Futro u mego płaszcza obmarzło; wyprzedziłem z daleka dyliżans – i stałem sam jeden, a widząc naokoło skały, waszymi imionami próbowałem ich echa. Jechałem przez Tonnèrre – Dijon – Dole – wszędzie śliczne okolice. Na koniec trzeciego dnia o godzinie 5 z rana przyjechaliśmy do St. Laurent, położonego na górze Jura, skąd trzeba było wziąć sanki, aby przebyć śniegi tej góry. Sanki dano nam zupełnie do naszych bud podobne. Towarzystwo dyliżansowe w dwie się budy zabrało, bo było już nas tylko czterech. Siedliśmy więc, ja z moim ciągłym towarzyszem, Szwajcarem, w pierwsze sanie, dwóch kupców francuskich w drugie, na trzecie spakowano rzeczy i ruszyliśmy z górki na górkę. Co za rozkosz – śnieg dawno nie widziany – tu sanna – tu po gołoledzi sanki nad przepaścią grożą zatoczeniem się. Co za rozkosz – jechać na południe sankami! O siódmej zaczynało się rozjaśniać. Jechaliśmy brzegiem doliny Mijou, która się kilka mil ciągnie. W dolinie między sosnami stoją opuszczone szalety – domki, w których latem pasterze mieszkają. Na końcu doliny widać wielką bramę, to jest góry z dwóch stron spływają i kończą wąwóz, a w tym ujściu doliny kawał mgły wisiał do ziemi jak srebrna kurtyna. Słońce oświecało ten zimny i zamarzły obraz. W oberży samotnej na górze Jura jedliśmy obiad – a po obiedzie, pokrzepieni, zaczęliśmy nową podróż z góry na dół. Dosyć wam powiedzieć, że prędkim kłusem jechaliśmy z tej góry godzinę – i porzuciwszy najpiękniejszy czas na górze, wpadliśmy nagle w krainę mgły, tak że spojrzawszy na otaczający nas wokoło i na śpiący na ziemi obłok, nie mogliśmy prawie wmówić w siebie, aby o tej porze na szczycie góry słońce świeciło.
7Zjechawszy z Jura w pół godziny stanęliśmy na gruncie Szwajcarów – w ojczyźnie Wilhelma Tel[l] a. Jechałem koło Ferney – widziałem z daleka zamek Woltera i kościółek, który Bogu postawił. Ferney mniej na mnie zrobiło wrażenia niż sama droga. Przez dwanaście godzin widząc śniegi wokoło o was marzyłem – marzyłem o dawnym dzieciństwie – o dniach przepędzonych między sosnami. Tak mi było miło i smutno razem, że wam tego wystawić nie potrafię. O półtory mili od Genewy znów siedliśmy w dyliżans na kołach i o piątej wieczór wjechaliśmy do miasta. [...]
8Genewa, 1833 r., d. 15 marca.
[...]
Ogród nasz okrył się tysiącami fijołków i pierwiosnków, które tu żółtego i różowego są koloru. Drzewa już się zaczynają rozwijać. Piję wszystkimi zmysłami poezją wiosny i szwajcarskiego powietrza. [...]
9G[enewa], 1833 r, 24 kwiet[nia].
[...]
U nas tu zimno dosyć, bo śniegi topniejące na górach, ciepło kradną – słowem, wiosna nie jest przyjemną w Szwajcarii i dziś nawet od rana deszcz pada. Siedzę więc w domu i bawię się z wnuczką pani Pattey. [...]
10Genewa 15 lipca 1833 r.
[...]
Czas mamy teraz dosyć chłodny. Podczas dni gorących wstawałem zawsze o godzinie 6 – tej z rana i kąpałem się w jeziorze. Kąpiele te bardzo na zdrowie mi były... i zdrów jestem do zadziwienia – nigdy mię piersi nie bolą. Nie uwierzycie, jaka to przyjemność kąpać się w jeziorze pod drze[wami] pięknego ogrodu. Zdaje mi się, że kiedyś będę żałował dni teraz upływających – wy mi może teraz gór szwajcarskich zazdrościcie? [...]
11Genève, dnia 22 września 1833 r.
[...]
U nas tu jesień zaczyna się, ale piękna. Często z panną Eglantyną siadamy na ziemi w ogrodzie i słuchając szmeru spadających liści marzymy o wielu rzeczach. [...]
12Genewa, d. 27 październ. 1833 r.
[...]
Nie możecie wystawić sobie, jaki wdzięk ma tutejsza jesień. Dotąd czas najpiękniejszy – słońce świecąc na wpół pożółkłych drzewach zdaje się być bardziej złociste i piękne, murawy nie tak jak u nas spalone i bez życia: murawy tu dotąd zachowały wiosenną, szmaragdową barwę. Kilka dni temu o południu pływałem czółnem po jeziorze. Wystawcie sobie jezioro czyste i równe jak zwierciadło, tak równe, że kiedy po nim z daleka przepłynął parowy statek, w kwadrans potem widziałem zbliżający się fałd czarny rozbitej kołem parnego statku wody. Fałd ten posuwał się z wolna, wspaniale i czółnem moim lekko zakołysał; przeszedł, popłynął dalej, a czółno znów stało nieruchome na zwierciedle wody. Wystawcie sobie po dwóch stronach jeziora brzegi zielone – nad brzegami w oddaleniu topole pożółkłym liściem okryte jak złote kolumny – wiele drzew zielonych – wiele białych domków i pałacyków – a za tym brzegiem Mont Blanc – biały, świeżym śniegiem z przyległymi mu górami okryty, podobny do jakiegoś sybirskiego kraju, podobny do snycerskiego posągu sybirskiej krainy. [...]
13Gene[wa], 1834, d. 3 stycznia n. s.
[...]
Śliczny klimat tutejszy zachwyca mię; dotąd raz tylko śnieg padał, ale tak lekki, że śladów na ziemi nie zostawił – dzisiaj najpiękniejsze świeci słońce, w ogrodzie uzbierałem bukiet fijołków – szron rannego przymrozku stopniał na nich i zamienił się w brylantową rosę. [...]
14Genewa, d. 20 lutego n. s. 1834
[...]
Dzięki Bogu śliczne tu dnie mamy. Ledwo raz śnieg się pokazał. Murawa ogrodu ciągle zielona, jak szmaragdy, ogród, pełny małych jodeł, ciągle ma przyjemną postać. Fijołki zawsze kwitną. W takim czarującym kraju potrzeba mieć tylko serce napełnione i spokojne; ani jednego, ani drugiego nigdy w życiu nie miałem [...].
15Gen[ewa], 24 marca 1834 r, n. s.
[...]
16Piszę i chodzę po ogrodzie i tak całe długie dnie mi upływają. Śliczny czas mamy – słońce – listki na drzewach pokazują się – a murawa już okryta białymi kwiatkami wiosny. Sympatyzuję teraz więcej niż kiedykolwiek z naturą – i zdaje mi się, że czuję ją do głębi jej duszy. [...]
17Gen[ewa] 1834 r., d. 27 kwiet[nia]. Najukochańsza! Najdroższa!
Wiosna – dziś w nocy spadł deszcz wiosenny – wszystkie drzewa rozwinęły się – chodziłem po ogrodzie i piłem ustami pachnące powietrze. Czy to deszcz wiosenny – czy jakiś stróż anioł przyniósł mi tej nocy sen o was. [...]
18Gen[ewa], 1834 r. 28 września.
[...]
Jesień, ulubiona moja pora roku, zachwyca mię bardziej teraz niż kiedykolwiek. Kąpię się w złotych promieniach słońca, chodzę po ogrodzie, słuchając z rozkoszą lekkiego szelestu spadających liści. Nie dosyć jeszcze opadło – jeszcze nie wydają smutnego szumu pod moimi stopami. W tej ciszy usypiającej natury marzę często o twoich projektach ostatnich. [...]
19D. 18 grudn[ia], Gen[ewa] 1834 r.
[...]
Miasteczko nasze tej zimy dosyć nudne dla tych, co się chcą bawić. Teatr taki zły, że raz będąc na nim nasyciłem się zupełnie. Mieszkając za miastem, nie chce mi się w chłodne i wietrzne wieczory włóczyć tak daleko, szukając nudy. [...]
20Zimę mamy tęgą tego roku w porównania z innymi latami. Przed trzema dniami upadł śnieg – cieszyłem się jak dziecko widokiem białej ziemi i oprószonych jodeł przed moimi oknami i razem doznawałem jakiegoś smutnego uczucia. Różne wspomnienia cisnęły mi się do głowy, a nade wszystko wspomnienie ostatnich świąt Bożego Narodzenia, kiedy byłem w uniwersytecie. [...]
21G[enewa]. d. 5 lutego 1835 r.
[...]
Co do mnie, zdrów jestem i uśmiecham się do wiosennego słońca, bo już u nas błyskają czasem dni piękne. Zima ta jednak była nadzwyczaj ostra w porównaniu z innymi zimami. Mieliśmy kilka dni śnieżnych, i niektóre kanały zamarzły. Cała publiczność ślizgała się na łyżwach, ja zaś musiałem wyznać, że nadto jestem niezgrabny i że nigdy nauczyć się latać po lodzie nie mogłem. Dzisiaj pierwszy raz tegorocznego słyszałem skowronka – gdzieś daleko w niebie błękitnym śpiewał nade mną – a u was jeszcze wrony czarne muszą skakać po ulicach. [...]
22Gen[ewa], d. 7 marca 1835 r.
[...]
Robię teraz różne projekta na wiosnę. [...]
23Muszę tylko zaczekać, aby się wiosna pokazała, bo tego roku niesłychane tu mamy zimna; dziś nawet śnieg pada. Nudzi mię ta białość – zimno – odwykłem już od marcowego śniegu – i wyznaję, że wolę południowe zimy – ozłocone pięknym słońcem i ciągle pachnące fijołkami. Taka była przeszła zima. [...]
24Gen[ewa], d. 20 paździer[nika] 1835 r.
Moja najdroższa! Po trzech miesiącach pustelniczego życia nad jeziorem wróciłem do mego dawnego mieszkania i z przyjemnością osiadłem w moim dawnym pokoju – przed kominkiem, bo takie mamy zimna, że już się drwa palą w kominie. [...] Mgły i deszcze wypędziły mię z zaciszy, która przy złych niepogodach stawała się nadto ponurą i do mizantropii zaczynała nakłaniać moje władze umysłowe. [...]
25Bejrut, 1837 r. 17 lutego.
[...]
Uważam już podróż moją za skończoną prawie. Zwiedziłem Grecją, Egipt, Syrją, Palestynę i przybyłem do miasta portowego Bejrut, skąd ruszę prosto do Włoch; czekam tylko, aż piękny czas nadejdzie i podróż morską zupełnie bezpieczną uczyni. [...]
26D. 19 lutego 1837 r. Bejrut.
[...]
Wystaw sobie, droga, że po ośmiu dniach podróży w piaskach dano nam na odbycie kwarantanny 12‑dniowej równinę piasku, gładką jak stół, otoczoną wzgórkami piaszczystymi dokoła i nic więcej. Wyznaczono tylko miejsce, gdzie miały stać nasze namioty, zakreślono obręb, za który nie mogliśmy przechodzić – i zostawiono na łasce Pana Boga. Wszakże do maleńkiego namiociku, który z sobąśmy mieli, przydano dwa drugie – jeden dla nas, drugi dla ludzi, ale ten ostatni tak podarty, że słońce było w nim panem. Dokoła żadnego mieszkania, gdzieby się można było schronić na przypadek deszczu, słowem, miejsce smutne, którego cisza przerywana tylko była dalekim szumem Śródziemnego Morza, i po dwóch innych stronach horyzontu widać było dwa smutne palmowe lasy. Rozlokowaliśmy się nareszcie na tym piasku, wygrzebaliśmy w nim kuchenkę, ja wziąłem namiot wielki, mój towarzysz w naszym własnym maleńkim rozłożył swoje graty i tak zastała nas wigilija Bożego Narodzenia... Wieczorem towarzysz mój, dobywszy zapomnianego czakana4, zagrał mi wiejską kolędę, której słuchałem z rozczuleniem, leżąc na dywaniku w mojej budzie. Podziękowałem mu – i wieczór nadszedł...
27Wtem niebo okryło się chmurami, burza piorunowa, ale najokropniejsza ze wszystkich burz, nadeszła i trwała całą noc, to jest 13 godzin. Nie możecie sobie wystawić, jaką okropność miała dla nas obu, leżących w osobnych namiotach, ta noc bezsenna, której każda chwila zdawała się ostatnią, tak gromy były okropne, bliskie i gęste. Świeca, kilkakroć zapalona, zawsze gasła, deszcz przedarł się przez płótno namiotu, a kałuże, podmywając nasze łóżka położone na ziemi, zmusiły nas do zwinięcia wszystkiego w jeden pakiet i sami byliśmy parasolami naszych rzeczy. Na koniec nad rankiem ustała burza i deszczyk lekki tylko pozostał. Wyszedłem, aby zobaczyć, co się z moim towarzyszem stało, i winszowaliśmy sobie wzajemnie. Wtem patrzę, aż mała rzeczka, płynąca przez dolinę, wzbiera, przerywa brzegi i białymi, krągłymi falami bieży prosto na nasze namioty. Zrazu nie mogłem pojąć, co to znaczy, tak widok tej nowej inundacji5 nowym był dla mnie. Wkrótce poznałem całe niebezpieczeństwo i za pomocą sług znieśliśmy namioty i rzeczy nasze w kwadrans czasu na mały piaszczysty wzgórek, a woda zajęła miejsce nasze w dolinie. Tak więc dzień pierwszy świąt pochmurny przeszedł nam smutnie suszącym się na górze. Głodni, bo o kuchni nawet myśleć było nie można, przemokli, bez namiotów, spać musieliśmy na wilgotnym piasku, nakrywszy się mokrą rogożą6 i dywanem. Potem czas piękny wrócił i trwał aż do przyjazdu naszego do Gazy. [...]
28Florencja, d. 2 kwietnia 1838 r.
[...]
Wynalazł teraz jeden astronom w Anglii kalendarz przepowiadający pogodę i deszcz na cały rok – umieszczono jego przepowiednie na 15 dni marcowych naprzód w gazetach, i sprawdziło się co do joty. Komisja uczonych ludzi w Paryżu zajmuje się roztrząśnieniem tego wynalazku – jeżeli okaże się proroctwo prawdziwe, gospodarze wiejscy, jak Teofil, szczęśliwi będą, a ja postaram się, aby ten kalendarzyk jak najprędzej w Pereniatynie7 błękitną okładką spoza lustra wyglądał – pod wiankiem przeszłorocznym z kłosów i bławatków. [...]
29Florencja, 19 maja 1838 r.
[...]
Florencja smutna dla mnie jak grobowiec [...] Przywykłem widzieć zawsze wiosenne słońce, rozwijające się drzewa – w obudzeniu się tym [nieraz] melancholicznie mię ogarniały tęsknoty. Zdawało mi się, że jestem z rodzaju węży, zmieniających skórę i szaty. Tego roku ciągłe deszcze, niebo żelaznego koloru; rozwinęły się drzewa bez żadnej w sobie radości, dlatego tylko, że przyszła na nie życia godzina, nigdy prawie słońce nie uśmiechnęło się patrząc na białe i różowe jabłonie. Z belwederu mego widzę dolinę Arna przez wstęgi, przez warkocze deszczowe; od dalekiego morza płyną i coraz nowe nadpływają chmury. Morze te, co takie dla mnie było przyjaźnie błękitne, co okręt mój kołysało, jak sennego łabędzia, teraz przysyła mi tylko smutki – i chce, abym ze splinu umarł. Nie dziw się, droga, że tak wyrzekam – od dawna moje przyjemności przywykłem czerpać z błękitnego tylko nieba i od dwóch miesięcy nie widzę gwiazd, chociaż teraz Orion – konstelacja podobna do lutni, którą ja ukochałem widząc ją w pustyni nad moim namiotem – musi być na samym szczycie nieba, i wiem, że się chce ze mną zobaczyć. – Po deszczu więc z parasolem chodzę po smutnych ulicach, jak mara piekielna [...].
30[Paryż], Dnia 2 lutego 1844 r.
[...]
Piszę ten list smutniej niż kiedykolwiek, bo pierwszy raz tej zimy śnieg pada i zupełnie pokrywa galerią przed moimi oknami i wazony z kwiatkami na niej stojące, widząc tę białość przypominam sobie mimowolnie ów ogródek, gdziem ja niegdyś, u Filów mieszkając, po śniegu przechodził, aby się przez okno piekarni do ciebie dostać. [...]
31[Paryż], d. 30 listopada 1844
Biało dzisiaj od śniegu i to mię do was przybliża myślami. Nad tym śniegiem myśl moja zwykle ulatuje więcej kolorowa, jak nimfa gwiazdami i kwiatami sypiąca, ale na pół senna – dlatego i list mój taki. [...]
32PRZEDRUK ZA: Juliusz Słowacki, Listy do matki, oprac. Zofia Krzyżanowska, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1983.
Notes de bas de page
1 Ogniwo Galvaniego. Składało się z płytek cynkowych i miedzianych przekładanych papierem nasączonym roztworem soli. W przeciwieństwie do butelki lejdejskiej wytwarzało ono prąd ciągły.
2 W tym okresie na uniwersytecie w Getyndze Carl Friedrich Gauss i Wilhelm Eduard Weber pracowali nad ulepszeniem telegrafu elektromagnetycznego, który uruchomili w 1833 roku na dystansie 1,2 km. Cały ten fragment nie jest jednak opisem naukowego eksperymentu z pogodą, lecz próbą przemycenia informacji o nadziejach poety związanych z powstaniem listopadowym. Wg Sawrymowicza (Korespondencja Juliusza Słowackiego, Wrocław 1962–1963, t.1) złote i srebrne krążki stosu galwanicznego symbolizują flagę rosyjską (srebro – biel, złoto – czerwień, siny papier – niebieski), moim zdaniem – symbolizują pieniądze, o które posłowie powstańczego rządu zabiegali za granicą.
3 Tj. niewidzialnych.
4 Czakan – długa fujarka, flet pasterski.
5 Inundacja (z łac.) – sztuczne nawodnianie gruntu, sztuczny zalew.
6 Rogoża – mata z sitowia lub innych łodyg.
7 Pereniatyn – wieś na Wołyniu.
Auteur
1809–1849
Le texte seul est utilisable sous licence Creative Commons - Attribution - Pas d'Utilisation Commerciale - Pas de Modification 4.0 International - CC BY-NC-ND 4.0. Les autres éléments (illustrations, fichiers annexes importés) sont « Tous droits réservés », sauf mention contraire.