Listy
p. 257-265
Texte intégral
Do Aleksandry Bécu, Warszawa, 13/25 lutego 1829
1Podróż mimo najtęższych mrozów miałem bardzo przyjemną i prędką jechałem pocztą i we dwa dni po wyjeździe z Krzemieńca, tak jakby ze snu obudzony, zobaczyłem się na ulicach Warszawy, ale za pierwszem moim na te ulice wyjściem miałem niepospolity przypadek, parę koni, unosząc powóz i pozbywszy się już stangreta, w szalonym pędzie przeskoczyły przez sanki, którymi ja jechałem, i przeskoczywszy przez nie, zaraz padły. Schylony aż do ziemi, cudem prawie niepojętym uniknąłem ich kopyt, ledwom się wyrwał z lejc, któremi mnie oplatały, ty, która w sny i przepowiednie wierzysz, osądź, czy ten przypadek zdarzony przy pierwszym wyjściu na ulice Warszawy, dobry mi to w niej lub zły pobyt wróży. O przypadku tym, bojąc się jakiego przykrego wrażenia, nic nie pisałem do Mamy i ciebie proszę, żebyś pisząc, o tym do Krzemieńca nie wspominała.
Do Matki, Warszawa, 15 września 1830
2Śliczny starego Ursynów, zarosły wielkimi drzewami, bardziej do dzikiego lasu niż do ogrodu podobny – w wielu miejscach małe widać łąki, na których wybiera pasze jedyna krowa Niemcewicza; z tej krowy, jak mi sam mówił, ma dwa złote na tydzień przychodu.
Do Matki, Wrocław, 17 marca 1831
3Do Wrocławia jechałem przez Zulau1, gdzie widziałem piękny zwierzyniec napełniony jeleniami – przez Kremnitz2, gdzie pokazywano mi plac batalii, gdzie Prusacy kiedyś zbili na głowę Austriaków.
Do Matki, Paryż3, 7 marca 1832
4To dotąd o mnie, teraz cokolwiek o Paryżu. Jest to ostatni dzień zapust. Przez te całe dnie maski jeżdżą w kabrioletach otwartych po ulicach – ale to nie osoby pierwszego tonu. Najwięcej arlekinów – i pajaców. Dziś jednak spotkałem widok bardziej interesujący – jest to procesja wołu. Rzeźnicy wybierają najtłustszego woła, ubierają go w złociste szaty, złocą rogi – i sami przebierają się za dawnych rycerzy średnich wieków – i tak naprzód konno muzyka, potem tłum rzeźników na koniach w zbroi, potem dwa rzędy bogato przybranych rycerzy, majstrów cechowych – potem wół, który, jak mówią, trzy tysiące funtów waży, rzecz niepodobna do uwierzenia, choć prawdziwie wół ten zdawał mi się olbrzymim – po wole jedzie wóz przybrany, powożony przez woźnicę ubranego za Saturna, na tym wozie na przodzie trzech rycerzy, a na ostatniej ławce dziecię między dwoma ładnie przybranymi rzeźniczkami. To dziecię dawniej siedziało na wole, lecz raz się jedno z dzieci zabiło i od tego czasu na wozie je sadzają. Wół oddaje naprzód wizytę królowi, a potem wszystkim ministerialnym wołom. Wszędzie rzeźnicy dostają podarunki – nazajutrz zaś, to jest w popielec, zabijają wołu i wszędzie, gdzie był z wizytą, sztuki z niego rozsyłają. Smutnie patrzałem na stworzenie, które jutro głowę pod topór odda. Czy mogliście sobie wystawić, aby wśród ucywilizowanego Paryża takie były farsy niezgrabne? Kiedy to piszę, pod moimi oknami dwie karyty odkryte, napełnione maskami, przejeżdżają.
Do Matki, Paryż, 4 lipca 1832
5Zwiedzałem niedawno ogród botaniczny – i gabineta – widziałem w ogrodzie żywe, ogromne lwy z Algieru – i żyrafę, która tak niegdyś zawracała głowę damom francuskim. Nie znalazłem, aby żyrafa mogła damom głowę zawrócić4 – strasznie niezgrabna, ale ogromnie wysoka.
Do Matki, 30 lipca 18325
6Cieszy mię, że Żmiję wszyscy znajdują najlepszym, bo to jest mój ostatni poemat – widać więc, że postępują i kształcę się... Kniaziewicz chory ozdrowiał, przeczytawszy pieśń pierwszą, i skoczył z łóżka do czytającego – a jenerał Umiń[ski] pytał się raz na wieczorze Skibickiego, jak po francusku sumak, bo chciał jechać do Jardin de Plantes, aby to źwierzę widzieć...
Do Matki, Paryż, 3 września 1832
7D. 3 sierpnia. Pojechałem na dwa dni do Wersalu, gdzie były różne fety6 – i wielkie wody puszczano. Dobrze się przez te dwa dni zabawiłem – o wschodzie słońca wychodziłem na spacer do lasu, bo już się stęskniłem w Paryżu do drzew – i murawy – zwłaszcza do murawy rosą okrytej i pachnącej dziką wonią. O wodach wersalskich nic pisać nie będę, bo chybabym powtórzył to, co w dawniejszym liście napisałem. Zawsze mi się najwięcej podoba sala marmurowa, której ściany à jour7 zapełniają tryskające fontanny z marmurowych wazonów. Możecie wszystkim mówić, że w tej sali wiszą pająki z fontann brylantowych utworzone, a w tych nadpowietrznych pająkach wieczorem woskowe świece się palą. Jeżeli kto nie uwierzy, będzie miał ze mną sprawę, gdy wrócę, ale dlaczegożby temu nie miano dać wiary? Wszakże dziwniejszą są rzeczą w Anglii powozy, do których z pary uwiane zakładają konie, konie, które zamiast owsa węgle ziemne jedzą8.
8[...]
9D. 27 sierp. [...] W menażerii królewskiej, gdzie dawniej co miesiąc dla zwierząt dostarczano z pewnego okręgu miasta 15 zdechłych koni, teraz tylko dwa przysłano... więc trzynaście musiało dwunożne żywić zwierzęta.
Do Matki, Paryż, 8 grudnia 1832
10Właśnie w tych dniach przyjechał znów do Paryża z Anglii mój przyjaciel Anglik9 – śmieszna dosyć figura, z czerwonymi włosami. Ręce jego stężały jak żelazo od boksowania się i cierpi na tym, że ze mną nie może się dalej w tej szlachetnej sztuce egzercytować. Nic nie umie po francusku – wszystkiemu zaś, co nosi polerowaną świata cywilizowanego postać, dziwi się jak dziecko – i co niedziela chodzi za miasto patrzeć na walkę źwierząt, na którą sam tylko najpodlejszy lud paryski patrzeć może, tak jest przerażającą.
Do Matki, Genewa, 15 lipca 1833
11Przez jakiś czas, póki wielka familija Ouwaroff bawiła w naszym domu, miałem nieco roztargnień. Z obu stron między nami panowała taka delikatność, żeśmy sobie uczuć nie dali różnicy narodowej – zdaje mi się nawet, że te osoby mnie dosyć polubiły, bo po odjeździe w listach pisanych do pani Patty dały mi długie dowody pamięci – a panna Aleks, odjeżdżając, zostawiła mi rysunek, przez siebie zrobiony, domu wiejskiego, w którym mieszkał niegdyś Byron bawiąc w Genewie...
12Kilka razy towarzyszyłem im konno na spacer. Jeden z tych spacerów, najprzyjemniejszy, był na góry otaczające jedną stronę Genewy... góry, z których mniejsza równa naszej Zamkowej Górze... Damy jechały w dwóch powozach, ja zaś dostałem sobie dosyć niezłą szkapę i tak przybyliśmy aż do stóp Salève... Tam wszyscy wsiedliśmy na osły. Moje zwierzątko, największe i najmocniejsze, prowadziło cały orszak, orszak wesoły, śmiejący się, błyszczący różnymi kolorami sukien damskich. Na górze czekało nas wiejskie śniadanie – na długim stole z desek pod gruszami i jabłoniami... Potem oczy nasze rzuci[liśmy] na ogromną dolinę, po której płynie kręty Rodan – jezioro – w końcu jeziora najeżona [dachami] Genewa – i kilkanaście innych miasteczek – łąki – drzewa – słowem, widok ogromny, rozległy, prawdziwie prześliczny...
Do Matki, Genewa, 23 sierpnia 1833
13Obok mego pokoju ma mieszkanie la comtesse Seidwitz, wiek lat 65 – z wszelką grzecznością dla dam to piszę – trochę uróżowana, co dnia w innej sukni, wygorsowana – krzyż dworu wiedeńskiego, zawieszony na ogromnej kokardzie, nosi przy boku. Za nią zawsze lokaj, Niemiec, z dwoma poduszkami, które kładzie, gdziekolwiek baba usiąść zamierza. Z tym wszystkim jest to bardzo dobra osoba, wesoła, przyuczona u dworu do grzeczności, każdemu ma coś powiedzieć, bardzo lubi kalambury, wozi z sobą papugę, która kilka słów z okna krzyczy... a oprócz służącego ma służącą, Niemkę, którą sama pilnuje i na klucz zamyka przed wielkimi pokusami – a tak zamknięta panna oknem cały dzień wygląda i cały dzień śpiewa nieuczonym, lecz ładnym głosem, z akompagnamentem gitary. Biedna dziewczyna, prawdziwie jak papuga wygląda...
Do Matki, Genewa, 27 kwietnia 1834
14Prawdziwą rozkoszą dla mnie są oba Kochanowscy. Co dzień odczytuję ich dzieła. Jak ten Jan K[ochanowski] był spokojny i szczęśliwy w swojej chacie – z żoną, z dziećmi. Pod wyniosłą lipą Czarnolesia musiał sobie po obiedzie zasypiać – i do tej lipy tak piękne wiersze napisał. Prawdziwie mu zazdroszczę jego chaty – lipy – żony – dzieci – i czasów szczęśliwych, w których żył...
Do Matki, Genewa, 18 grudnia 1834
15Gdybym się nie lękał nadto romantycznego porównania, powiedziałbym, że z myślami moimi podobny jestem do psa, co się sam za ogon chce złapać i kręci się długo na jednym miejscu, na koniec znużony, wywraca się i zasypia przed kominkiem.
Do Matki, Genewa, 5 lutego 1835
16Zima ta jednak była nadzwyczaj ostra w porównaniu z innymi zimami. Mieliśmy kilka dni śnieżnych i niektóre kanały zamarzły. Cała publiczność ślizgała się na łyżwach, ja zaś musiałem wyznać, że nadto jestem niezgrabny i że nigdy nauczyć się latać po lodzie nie mogłem. Dzisiaj pierwszy raz tegorocznego słyszałem skowronka – gdzieś daleko w niebie błękitnym śpiewał nade mną – a u Was jeszcze wrony czarne muszą skakać po ulicach.
Do Matki, Genewa, 24 maja 1835
17Znużony tym wieczorem, zaduchem salonów, blaskami lamp... wyszedłem przed wschodem słońca na brzeg jeziora. Ciche były wody jak błękitne zwierciadło – rybki wyskakiwały na wierzch. Tak mi się zdawały wesołe te rybki, które noc całą przepędziły w cichej wodzie – i nad rankiem pluszczą się i szukają świeżego powiewu... Coś w tym życiu rybek było bardzo sprzecznego z huczną nocą człowieka. – Marzyłem, patrząc na czerwieniące się niebo. Jakieś biedne kobiety przyszły prać bieliznę nad jezioro – grablami naprzód odgarnęły muł brzegowy i kamyki, a potem rozrzuciły kosz cały prostej, czarnej bielizny. Nie wiem, dlaczego, ale to prozaiczne zatrudnienie ludzi dziwnie mię wzruszyło, mnie, ubranego w balowym stroju. Zmysły moje rozigrane, zdolne były do przyjmowania najmniejszych wrażeń...
18Spostrzegałem okiem prawie łzawym sprzeczności między chwilami życia, między celami życia różnych ludzi – myć bieliznę albo patrzeć na wschód słońca i topić się w marzeniach... Po jakiej ogromnej drabinie te zatrudnienia musiałyby wchodzić i schodzić, aby się spotkać na środkowym szczeblu. Prawda, Mamo, że najszczęśliwsze rybki, które połyskały srebrną skrzelą w chłodnej wodzie.
Do Matki, 2 sierpnia 1842
19– Tę zimę jeszcze tu spodziewam się przepędzić, nająwszy sobie dwa małe pokoiki, wyzłocone południowym słońcem, bo w moim teraźniejszym mieszkańku słońca mi braknie, więc w dnie zimowe smutno – a jak smutno, to myśl ponurzeje i latać nie może. Słońce jest jedyną moją niewolą – ono mię zmusza do migracji ciągłych z ulicy na ulicę. – Oddalę się więc trochę od mojej staruszki 80‑letniej10, sąsiadki teraźniejszej, która już teraz nad tym ubolewa i ciągle zaprasza na obiady – zda mi się, że Ci o niej pisałem. Jest to wdowa po generale dawnym – stara – i bardzo opuszczona przez ludzi – nawet przez krewnych – bardzo dobra staruszka, karmiąca wróble, które tysiącami zlatują się do niej – i często w moje okno zaglądają, świergocąc... Wizyta jej oddana jest pewną ofiarą, bo już trochę ślepa i głucha – ale ja z pewną świętością odwiedzam ją i mówię do niej z uśmiechem – bo wdowa, opuszczona...
20Przedruk za: Korespondencja Juliusza Słowackiego, oprac. E. Sawrymowicz, t. 1, Wrocław–Warszawa–Kraków 1962, s. 31–32, 55, 59, 99–100, 124, 25, 134, 138, 158–159, 196, 205, 239, 272, 280, 299–300.
Do Matki, P., 2 października 1843
21Com uczuł, droga moja, spojrzawszy na Ocean, tego Ci wyrazić nie mogę. Między tym morzem a mną jest tajemniczy jakiś związek, sympatia – i ta musi być prawdziwa, albowiem nigdy inne morza nie miały dla mnie podobnego uroku. Zapach Oceanu, kolor jego zielonawy, brzegi Porniku takie, jak widziałem je w imaginacji, czytając Walterskotowego Pirata, to jest szare, skaliste, okryte chwastami; natura obca, ale znajoma, bo widziana kiedyś przeczuciem, zapragniona sercem – a śród tej natury tyle rzeczy, które odległe miejsca i czasy przypominały – czasem motylek, za którym biegałem nad Wilenką, zupełnie taki sam, a gdym go obejrzał, to każde oczko na skrzydełku znajome mi, każdy zygzaczek jak litera z dawnego pisma, w dzieciństwie gdzieś w pamięci zapisana – czasem pliszeczka nad morzem, zupełnie do tej podobna, do której niegdyś na dziedzińcu w Mickunach strzelałem... Słowem, nigdzie od wspomnień uciec nie można – nigdzie od łez – i od tęsknoty. A ta cała natura – gdybyś ty wiedziała, jak ona ciepła, wonna i kochance podobna, otoczyła mnie skrzydłami, zapraszała do odpoczynku, do odetchnienia – jak ona mi wyrzucała, żem się długo gorączkowym myślom oddawał, a o niej zapomniał! jak w płotach ćwierkaniem makolągiew, wonią malin orzeźwiała mnie, zabraniała myśleć o trudzie, o ciągnieniu tego woza żywota, w którym my jak konie pracujemy! Jaka ona dobra i litosna dla strudzonych ludzi! – Podziękowałabyś jej, że Cię wyręczyła na miesiąc przy twoim synu.
Do Juliusza i Wojciecha Stattlerów, Paryż, Nowy Rok 1845
22Gdybym ja wiedział, czego ty szukasz, dzieciątko moje, choćby ta rzecz była marą i rzeczą z ducha czystej krainy wyjętą... postarałbym się modlitwą albo siłą prostą poety dać ci w widzialnym kształcie tę myśl, to widzenie, jak cacko i podarunek Nowego Roku. – Bo ja wiem, że w dzieciństwie tak szukałem duchów obracającemi się z wolna oczyma – a czarnoksiężnika przy mnie nie było – aż z rozpaczy zacząłem być samemu sobie dawcą rzeczy duchowych. To mówię o pierwszym noworocznym podarunku dla ducha twego, bo gdybyś leżał teraz przy mnie w kołyseczce i rączki twoje wyciągał, to w rączki te włożyłbym godny królewskiego dziecka podarunek – oto pomarańczę jedną, którą mi dziś szlachetny dawny żołnierz polski ofiarował na ulicy, jak pies do taczek z owocami zaprzężony – pomięszany z tłumem przekupników paryskich – między wózkami rzeźników, które psy ciągnęły – on! – żołnierz polski – jako jeden z nich – u którego ja z odkrytą głową tę pomarańczę kupiłem – i sam zjem, aby mi sokiem czerwonym serce oblała...
23Przedruk za: Korespondencja Juliusza Słowackiego, oprac. E. Sawrymowicz, t. 2, Wrocław–Warszawa–Kraków 1963, s. 19, 63–64.
Notes de bas de page
1 Zulu – Sułów Milicki.
2 Kremnitz – nazwy takiej nie ma na najbardziej dokładnych mapach ani w słownikach geograficznych. Zawiodło również poszukiwanie tej miejscowości wedle wzmianki o bitwie prusko‑austriackiej. Być może chodzi o Trzebnicę (Trebnitz), co by się zgadzało z biegiem trasy, kt.rą poeta jechał. W grę może jednak także wchodzić miejscowość Krośnice (Kraschnitz), przez kt.rą prowadziła inna trasa z Sułowa do Wrocławia.
3 List ten poeta zaczął pisać w „ostatni dzień zapust”, tj. we wtorek 6 marca. Ukończył go nazajutrz i wtedy postawił datę, ale 8 marca dopisał jeszcze końcowy fragment na kartce odciętej od listu Skibickiego.
4 Sens uwagi Słowackiego o żyrafie wyjaśnia notatka A. E. Odyńca w jego dzienniku podróży z lat 1830–1831. Pod datą 9 listopada 1830 roku Odyniec zanotował: „Zwiedziliśmy Jardin des Plantes, menażerię. Giraffa ma coś w sobie panieńskiego – wdzięk w postaci i ruchach” (A. Pług, Notatki z podróży do Paryża i Londynu Antoniego Edwarda Odyńca, „Kłosy” 1889, nr 1247). Odyniec wyraził zapewne opinię, która krążyła po Paryżu.
5 Jest to data rozpoczęcia pisania listu. Końcowy jego fragment ma dodatkową datę dnia następnego.
6 Były to uroczystości z okazji odsłonięcia pomnika gen. Hoche’a. Odbyło się wtedy wręczenie sztandaru batalion.w Saint‑Cyr, dekoracja zasłużonych obywateli miasta oraz defilada oddział.w Gwardii Narodowej. Feeria wodna odbyła się w niedzielę 5 sierpnia (według zapowiedzi w „Journal des D.bats” z 2 sierpnia t. r.).
7 à jour (fr.) – ażurowy, przeźroczysty, z prześwitami.
8 Pierwsza linia kolejowa w Anglii, na trasie Stockton – Darlington, otwarta została 27 września 1825 roku. Druga, na trasie Liverpool – Manchester, w roku 1830.
9 Być może znajomy z Londynu (Mac Donell), o którym wzmianka w liście do matki z 20 października 1831 roku.
10 Z postacią tą wiąże się wiersz Słowackiego Wspomnienie pani de St. Marcel z domu Chauveaux, napisany wkr.tce po jej śmierci.
Auteur
(1809–1849)
Le texte seul est utilisable sous licence Creative Commons - Attribution - Pas d'Utilisation Commerciale - Pas de Modification 4.0 International - CC BY-NC-ND 4.0. Les autres éléments (illustrations, fichiers annexes importés) sont « Tous droits réservés », sauf mention contraire.