Gołębie na placu świętego Marka
p. 143-144
Texte intégral
1[...] Pałac Dożów, który obok kościoła Ś‑go Marka, wspaniały, pusty, ciemny i milczący, zdaje się być cmentarnym pomnikiem dawnej wielkości i chwały Rzeczypospolitej Weneckiej, której zwycięskie sztandary rozwijały się tu kiedyś nad tym placem, ze szczytu trzech olbrzymich masztów, zatkniętych w trzech olbrzymich brązowych podstawach, mających wyobrażać trzy niegdyś hołdowne Wenecji królestwa: Morei, Kandii i Cypru, a na których dziś tylko siadające ptaki Cyprydy, to jest gołębie, nie są nawet dla niej (to jest dla Wenecji), symbolem pokoju, a tylko żałosnym gruchaniem wtórują cichym westchnieniom ich synów.
2Ale nie myślcie, proszę, że wzmianka o gołębiach jest tu tylko naciągniętą poetyczną figurą. Gołębie są integralną cząstką i jedną ze specjalnych osobliwości placu Ś‑go Marka. Pierwszego dnia po przyjeździe byliśmy tu około godziny drugiej, gdy nagle, z wybiciem jej na sławnej i wspaniałej wieży zegarowej, usłyszeliśmy tak dziwny jakiś szum, świst, grzmot, łoskot, coś tak nadzwyczajnego, a tak raptem napełniającego powietrze, że drgnęliśmy jak na wystrzał armatni, a to tym bardziej, że w tejże chwili jakaś także szczególna ciemność, jak cień słonecznego zaćmienia, rozciągnęła się w górze ponad nami i padła na błyszczący ciosowy bruk placu. Patrzym, aż tu nad całym placem jakby namiot skrzydeł gołębich; nie setki ich, nie tysiące, lecz krocie, lecą zewsząd jak huragan, jak chmura, i jedne nad drugimi, w słup od dołu do góry, jak komary kiedy mak tłuką, tłoczą się w jeden kąt placu. Jezus Maryja! co to się ma znaczyć? Przypomniał mi się Twardowski pana Tomasza, po którego ze wszech stron w jego balladzie: „kruki, kruki, kruki lecą”. Chwała Bogu, że tu gołębie nie kruki; bo choćby nawet porwały, to już chyba do nieba. Aleśmy się dowiedzieli na koniec, że to jest zwykły codzienny spektakl na tym miejscu. Wenecjanie od niepamiętnych czasów mieli szczególną sympatią i respekt dla gołębi.
3Przejęli to podobno ze Wschodu, a mianowicie z Persji, z którą byli w handlowych stosunkach. Niegdyś był osobny urzędnik do żywienia ich kosztem rządu; teraz opiekę Rzeczypospolitej zastąpiła hojność prywatna. Bogacz jakiś przed laty trzydziestu, nie wiem czy ciepłą, czy stygnącą ręką, ale zapisał dla nich tak znaczną summę, że procent bankowy od niej wystarcza na zakupienie co dzień, przez rok cały, tyle grochu, pszenicy i gryki, że żaden z tych tysiąców skrzydlatych gości nie musi stąd powracać tak głodny, jak ja nieraz z pańskich wieczorów w Warszawie; bo choć który nie dopadnie do ziemi, to może sobie żerować na grzbietach niższej warstwy towarzyszy, tak, jak na nim żerują wyżsi. Zboże albowiem z okna najwyższego piętra, jakoby pasmem kaskady, sypie się z góry na ten słup skrzydlaty, i przez pióra ich jak przez sito, ruchem ich skrzydeł przewiane, spada dopiero na ziemię. Zresztą, choćby tu który nie dojadł, może znaleźć wynagrodzenie pod oknami i drzwiami domów, na ulicach, gdzie i gospodarze, i słudzy w pewnych godzinach dnia wysypują okruchy lub ziarna, przeznaczone na traktament gołębi, które nasycone dopiero, stadami odbywają siestę na dachach, kopułach, wieżach i krzyżach kościelnych, albo jak u nas jaskółki, pod sklepieniem pałacowych krużganków, gnieżdżą się sobie i bujają swobodnie, jak gdyby były wszędzie w gołębniku swoim.
4Przedruk za: A. E. Odyniec, Listy z podróży. (Z Warszawy do Rzymu), t. 2, Warszawa 1875, s. 156–158.
Auteur
(1804–1885)
Le texte seul est utilisable sous licence Creative Commons - Attribution - Pas d'Utilisation Commerciale - Pas de Modification 4.0 International - CC BY-NC-ND 4.0. Les autres éléments (illustrations, fichiers annexes importés) sont « Tous droits réservés », sauf mention contraire.