Czyż grzechotnik nie jest lepszy od ludzi?
p. 79-80
Texte intégral
1Lubiłem błądzić w cieniu puszczy dziewiczej nad brzegami Ohio. Ach! jakże pełną tam oddychałem piersią. Gdy porzuciwszy chaty osadników, ujrzałem się pierwszy raz wśród owej dzikiej, a tak poważnej i uroczej przyrody rozpostartej naokoło mnie, czułem się być w szale jakiegoś niewymownego uszczęśliwienia z powodu mojej bezwzględnej swobody.
2Nie zwracałem wtedy uwagi na żadną drożynę lub ścieżkę, lecz postępowałem, dokąd mi wzrok przewodniczył.
3W domu, w mieście, w okopconych murach było mi niegdyś ciasno i duszno jak w mogile. Tutaj nic mię nie krępowało, ani przedmioty, ni ludzie z ich nędznymi prawami, samowładcami, przesądami, obłudą i złośliwością. Nie nasuwali mi się przed oczy Faryzeusze uchodzący za świętych, poważni na pozór, a nikczemni w duszy – nie widziałem też przed sobą zacnych nieszczęśliwców, których świat za życia kamienuje, nie mogąc znieść ich wyższości ani też kupić ich poniżenia. Nie było przede mną żadnych prezydentów ani powaśnionych republikan, monarchów ni poddanych, jezuitów ni cyników...
4Byłem sam! i zdawało mi się, iż jestem wyłącznym dziecięciem Boga i że ustronie należy do mnie dla szczęścia mojego. Dusza ma roztapiała się w żywiołach, ulatała w nieskończoność, jak gdyby była wyzwoloną z doczesnej skorupy!...
5Wydobyłem bussolę z kieszeni i skierowałem się ku rzece.
6Cóż to za czarodziejski obraz biegu wód w samotniach nowego świata!
7Modre zwierciadło przeżynało [sic!] po cichu najgęściejsze lasy. Drzemiące dęby i wierzby o długich warkoczach, pochylone od starości, przeglądały się w nim. Mnóstwo czarnych wiewiórek i białych gronostai wyprawiały gonitwy, skacząc z gałęzi na gałęź.
8Słychać było jakieś odgłosy, nie wiadomo skąd pochodzące. Olbrzymi kondor zataczał w powietrzu koła, coraz mniejsze, coraz niżej, dopóki nie znikł w gęstwinie, rzucając się na zdobycz. Skrzeczenie ogromnej żaby, żyjącej w wydrążeniu spruchniałych konarów, było podobne już to do odgłosu dzwonka owcy zabłąkanej, już do szczekaniu psa w oddaleniu.
9Myślę, że jestem w bliskości chaty, i idę zaspokoić pragnienie. Próżna nadzieja – złudzenie – puszcza coraz gęstsza roztacza się przede mną... Włażę na wierzchołek najwyższego drzewa, i widzę tylko pod sobą cudowny kobierzec utkany z różnobarwnych liści; kolor czerwony, żółty, brunatny, rozsiany na zielonym tle w rozmaitych odcieniach...
10Zerwał się wiatr i napełnił dziką melodią głębiny lasu. Śpiewał chór utajonych w krzakach faunów – śpiewał, ucichał z wolna pośród trzcin i rozłożystych cedrów, nareszcie przeminął, jak wszystko na świecie przemija.
11Ustały arfy powietrzne, a natomiast mgła kojarzy się cichaczem u pokładów skalnych nad wodą, przyczaja się i liże podnóże opoki. Z pośrodka tej białej mgły wyglądają czarne stropy skał, niby fantastyczne, nieruchome widma spoglądające na się w straszliwym milczeniu.
12Na spodzie ponurego wąwozu kwitnie różany krzak maliny, a na rzece żeglują parami białe łabędzie, prowadząc wojnę z czarnymi.
13Lecz cóż to za klekot, jakby donośny dźwięk muszli, a słyszę opodal? To nic! to grzechotnik potrząsa ogonem z twardej łuski. Poczciwy gad ostrzega mię, abym nie wkraczał do jego dziedziny i zostawił go w pokoju... Czyż nie jest on lepszym od wielu ludzi?...
14Przedruk za: J. Gordon, Przechadzki po Ameryce, Berlin–Poznań 1866, s. 205–208.
Auteur
(1827–1895)
Le texte seul est utilisable sous licence Creative Commons - Attribution - Pas d'Utilisation Commerciale - Pas de Modification 4.0 International - CC BY-NC-ND 4.0. Les autres éléments (illustrations, fichiers annexes importés) sont « Tous droits réservés », sauf mention contraire.