1. Pojazdem i końmi
p. 461-472
Texte intégral
A. Trzydzieści razy
1Henrietta z Działyńskich Błędowska (1794–1869)
2Rozmaite przypadki i przygody w naszych przejażdżkach i podróżach doświadczałyśmy, i tak do mego zamążpójścia trzydzieści razy przewróciłyśmy się z karetą, a zagrzęźnięć w błocie nie naliczę, gdyż zawsze nocą jechałyśmy.
3PRZEDRUKA ZA: Henrietta z Działyńskich Błędowska, Pamiątka przeszłości. Wspomnienia z lat 1794–1832, Warszawa 1960, s. 56.
B. Wielki strach było jechać
4Kazimerz Girtler (1804–1887)
5Piotr Steinkeller, kupiec rodem z Krakowa, który nie jeno dla siebie robił spekulacje, ale podejmował różne ulepszenia w kraju sposobem przedsiębiorstwa, pierwszym był, co na minuty obliczył kurs karety pocztowej między Warszawą a Krakowem, i zaraz poczęły kursować takie ekwipaże. Ale cóż, szosa nowo zbudowana często bywała, zwłaszcza z wiosną, porżnięta kolejami lub się obniżała przez uleżenie się ziemi. Na nasypkach, groblach często nasypywano tłuczony kamień, aby ją równać, a tymczasem przyjęto budowę karet na sposób angielski: wysokie, wąskie a ciężkie. W środku było siedzeń sześć, tyleż w drugim przedziale od tyłu, na koźle konduktor z pocztylionem, a na wierzchu karety jeszcze dwa siedzenia pasażerskie i tłomoki, które wysoką karetę jeszcze w górę podwyższały i cięższą czyniły. Najmniejsze nachylenie wyrywało krzyki z piersi przestraszonego podróżnego. I zdarzały się wypadki wywrotu, zostawiające niejednemu w upominku kalectwo.
6Jechałem z jednym, który wywrotem z górnego siedzenia przerzucony został aż za rów, inny złamał obojczyk, a żona jego wybiła rękę. Wielki strach brał jechać tą maszyną, która w Anglii, na angielskiej drodze, zaprzężona angielskimi rosynantami, jest pewnie dobrą i dogodną, ale na naszej szosie jest niepraktyczną – na postrach podróżnym, pocztmistrzom, konduktorom i pocztylionom zbudowaną landarą. Rząd płacił pocztmistrzom za cztery konie do kurierki, ale po grudzie lub gdy oślizgła droga, a co najbardziej gdy świeżo rozsypano konserwą1 wtedy sześć dzielnych koni nie mogło jej kłusem ciągnąć. Za wywrot odpowiadał konduktor, a pocztylion szedł w sołdaty, jeśli się pokazało, że był pijany, ale często mimo trzeźwości bywały wypadki, a niedogodności i strach zawsze.
7Jadąc z Radomia do Warszawy, z Jedlińska czy też z Białobrzeg do Grójca jechaliśmy pięcią końmi. Zrazu szły nieźle, ale na milę przed Grójcem trafiliśmy na świeżą konserwę. Konie już zmęczone idą noga za nogą, niecierpliwimy się. Pocztylion dobywa wszystkich sił i sztuk na postrach koniom, ale te iść nie chcą, a przy dyszlu w ten sposób wypowiedziały posłuszeństwo, iż przewróciły się i dźwignąć ich nie można, a do stacji wiorst jeszcze 7. Było nas 12 osób, cały ekwipaż wysiada. Nie mając co lepszego do czynienia, idziemy za konduktorem, który, wziąwszy trąbkę od pocztyliona, trąbił nam, jakbyśmy to jechali, zaś pocztyliona przy karecie i leżących koniach zostawił. Między kompanią była jakaś dama, której lubo markotno było wędrować, ubolewała niezmiernie nad biednymi końmi, że je tak męczono. Szczęściem byliśmy wszyscy zdrowi, a przygoda trafiła się po chłodzie, między 8 a 9 godziną wieczorem, więc użyliśmy przechadzki. Jeden był tylko jakiś Francuz, który wiózł ze sobą łapki na motyle, widać do Polski wybrał się na to polowanie. Ten tak się rzucał i burczał, że na kuli ziemskiej nic podobnego nie znajdzie, jak ten obrzydliwy ekwipaż; na stacji w księgę obżałowania wpisał skargę i nas do tego zachęcał: – Inaczej tu porządku nie będzie (…)
8PRZEDRUKA ZA: Kazimierz Girtler, Opowiadania. Pamiętniki z lat 1832– 1857, przedmowa i wybór tekstu Zbigniew Jabłoński, opracowanie tekstu i przypisy Zbigniew Jabłoński i Jan Staszel, Kraków 1971, t. 2, s. 244–245.
C. Nade mną, tuż, tuż
9Juliusz Słowacki (1809–1849)
10W dniu 15 lutego wyjechałem z Krzemieńca sankami, pocztą – i we dwa dni stanąłem w Warszawie. Jak tylko zajechałem do oficera Stejn, mieszkającego za miastem – przebrałem się, wziąłem list do znajomego mi dobrze Odyńca i wyszedłem na miasto. Spotkawszy sanki, wsiadłem w nie i kazałem się wieść do pałacu Zamojskich, gdzie Odyniec mieszkał. Jechałem przez Nowy Świat i oglądałem się wkoło... Z daleka ujrzałem konie noszące, lecz w przeciwną stronę leciały... mało na to dawałem uwagi. Wtem sanki, na których jechałem, zatrzymują się, powoźnika obróciwszy się już nie ujrzałem za sankami, a nade mną, tuż, tuż, leciały rozhukane dwa konie; schyliłem się w sankach i w tejże chwili oba konie przeskoczyły przez mnie, i tuż przy moich sankach, które z ich sankami zaczepiły się, upadły.
11Przyszedłszy do przytomności, wyskoczyłem i znalazłem się wśród leżących na ziemi koni. Jakaś stara kobieta za rękę mnie wyrwała z poplątanych szlei – i wkrótce ujrzałem się wśród tłumu zebranych ludzi, z którego trudnością wymknąłem się... Przypadek ten uważałem jak za jaką wróżbę mego pobytu w tem mieście.
12Wsiadłszy do innych sanek, szczęśliwie zajechałem do Odyńca; poznał mnie z Hrehorowiczem, urzędnikiem komisyi i skarbu, Litwinem, i u tego przez dwa miesiące mieszkałem... Wszedłem do biura... zająłem się nudną finansową pracą – i przy zielonym stoliku Komisyi Skarbu większą część dnia przepędzałem... Pamiętam, że mnie wtenczas jakaś rozpacz ogarnęła; zdawało mi się, że jestem skazany aż do śmierci w tem biurze pracować.
13PRZEDRUKA ZA: Juliusz Słowacki, Pamiętniki; Listy do matki i rodziny, Lwów [1909], s. 7–8.
D. Widziałem spokojnie ostatnią godzinę
14Fryderyk Chopin (1810–1849)
15Zapomniałem Ci napisać, od czasu ostatniego niego listu miałem dziwny wypadek, który szczęściem na niczym sie skończył, ale mógł mnie życie kosztować. Jechaliśmy w sąsiedztwo nad morze. Pojazd, w którym jechałem, był un coupe z przepięknymi dwoma młodymi, rasowymi angielskimi końmi. Koń jeden zaczął tańcować, nogę zaplątał, zaczął wierzgać, drugi toż samo; jak się rozbiegają sur une pante w parku, lejce się urwały, furman z kozła spadł (potłukł się ogromnie). Kareta zgruchotana, od drzewa do drzewa balotowana; lecieliśmy w przepaść... żeby nie jedno drzewo, które karetę zatrzymało. Jeden koń się urwał i szalony poleciał, a drugi padł, przywalony powozem. Gałęzie okna poprzebijały. Szczęściem, nic mi nie było, tylko trochę kontuzji po nogach od balotowania. Służący zręcznie wyskoczył i tylko kareta zgruchotana i konie poranione. Ludzie, co z daleka to widzieli, krzyczeli, że dwóch zabitych, bo widzieli jednego zrzuconego, drugiego padającego na ziemie. Nim koń się ruszył, mogłem wyjść z karety i nic mi, ale nikt z tych, co widzieli, ani nikt z nas, cośmy tam byli, nie rozumiemy, żeśmy nie na miazgę zgruchotani. Przypomniał mi się ambasador berliński (Emanuel) w Pirenejach; także tak był balotowany.
16Przyznam Ci się, żem widział spokojnie ostatnią godzinę, ale myśl nóg i rąk połamanych bardzo mnie przeraża. Jeszcze by mi kalectwa trzeba.
17PRZEDRUKA ZA: Korespondencja Fryderyka Chopina, zebrał i opracował Bronisław Edward Sydow, redakcja i przypisy Janusz Miketta, Warszawa 1955, t. 2, s. 134.
E. Ujrzałem się nad przepaścią
18Kazmierz Bujnicki (1788–1878)
19Ze Zwierza wracaliśmy do domu na Krasław. Droga była szkaradna, dzień już krótki, jesienny, przy tym mglisty, noc więc zaskoczyła nas w dwie mil od Krasławia, zapalone latarnie u karety nie dotrwały do końca podróży, wielką wtedy mieliśmy biedę, nimeśmy wydostali się z lasu gęstego na płaszczyznę po lewym brzegu Dźwiny naprzeciw Krasławia. W miasteczku tem błyskały światełka niewyraźnie. Woźnica jechał na oślep bez drogi, po piasku, a foryś, ujrzawszy światełka, zwrócił prosto ku nim. Wtem, jakby ktoś do ucha szepnął, że nam grozi niebepieczeństwo, wytknąwszy głowę z karety, krzyknąłem do furmana:
– Stój! Stój!
20On konie wstrzymał, jam wysiadł i dopiero rozeznałem miejsce, w któreśmy się znajdowali. Płaszczyzna ta nabrzeżna, wyniesiona na stop kilkadziesiąt od poziomu rzeki, ciągnęła się kroków kilkaset, a myśmy z powodu ciemności, miasto jechać drogą podłuż opodal spadzistości jej ku rzece, skierowaliśmy się ku brzegowi stromemu. Gdy więc zaszedłem z przodu koni forytarskich, ujrzałem się nad przepaścią. Jeszcze krok w tym kierunku, bylibyśmy z karetą i końmi runęli z tego urwiska. Cudem Opatrzności uszliśmy śmierci okropnej.
21PRZEDRUKA ZA: Kazimierz Bujnicki, Pamiętniki 1795–1875, wstęp i opracowanie Paweł Bukowiec, Kraków 2001, s. 117–118.
F. Miałem przed oczyma mapę cierpienia
22Thomas de Quincey (1785–1859)
23Wypadek, który swymi przerażającymi okolicznościami tak głęboko wrył mi się w pamięć, a swym usytuowaniem tak spektakularnie w oczach innych zrobił wrażenie, i który dostarczył treści do niniejszych rozmyślań na temat nIeSpoDzIeWAneJ ŚmIerCI, przydarzył się pewnej głuchej nocy na drugi lub trzeci rok po Waterloo mnie osobiście, samotnemu widzowi na swoim miejscu na koźle dyliżansu jadącego do Manchesteru i dalej do Glasgow (...)
24Nagle z takich właśnie myśli wytrącił mnie ponury odgłos jakiegoś jakby ruchu daleko na drodze. Zawisł na chwilę w powietrzu; słuchałem go ze zgrozą, ale zaraz potem zamarł. Ponieważ jednak rozległ się, nie mogłem nie patrzeć na pośpieszny bieg naszych koni z niepokojem. Dziesięcioletnie doświadczenie nauczyło moje oko oceniać szybkość i widziałem, że jedziemy teraz trzynaście mil na godzinę. Nie roszczę sobie pretensji, bym posiadał wielką przytomność umysłu. Obawiam się, że jest wprost przeciwnie i że cechy tej, gdy idzie o działanie, brak mi w godny pożałowania i żałosny sposób. Kiedy sygnał do czynu powiewa niczym chorągiew, moje siły ogarnia paraliż wątpliwości i rozterki i przytłacza je jakby jakiś ciężar winy, pamiętanej niejasno i niewyraźnie. Z drugiej natomiast strony, gdy idzie o myślenie, posiadam tego rodzaju przeklęty dar, że już pierwszy krok w kierunku możliwego nieszczęścia uwidacznia mi cały jego przebieg; w zarodku akcji nader precyzyjnie i nadto aż bezpośrednio dostrzegam cały jej późniejszy rozwój; w pierwszej sylabie owego strasznego wyroku odczytuję zarazem ostatnią. Nie w tym rzecz, że bałem się o nas samych. Nas przy jakimkolwiek zderzeniu chroniła magicznie działająca nasza masa oraz pęd. Przejechałem przecież przez sam środek zbyt wielu aż setek katastrof, które budziły przerażenie w chwili zbliżania się, a śmiech, gdyśmy się oglądali za nimi, katastrof, których oblicze zrazu wyglądało straszliwie, a w momencie pożegnalnym wywoływało w nas śmiech – bym się w ogóle miał obawiać, że naszym interesom cokolwiek może zagrażać. Miałem pewność, że dyliżans nie został tak skonstruowany ani też obstalowany, by miał zawieść mnie, który zaufałem jego osłonie. Każdy inny natomiast napotykany przez nas pojazd musiał być w porównaniu z naszym kruchy i lekki. I zwróciłem uwagę na taką jeszcze złowieszczą okoliczność naszego usytuowania: znajdowaliśmy się po nieprawidłowej stronie drogi. Lecz przecież można założyć, że ów ktoś z przeciwka, jeśli w ogóle taki ktoś był, też mógłby znajdować się po nieprawidłowej stronie i błędy z dwóch stron mogłyby dać jedno dobre rozwiązanie. Nie było to nieprawdopodobne.(...)
25W trakcie tego uporczywego, a przy tym błyskawicznego przeczucia nieszczęścia mogącego pojawić się przed nami – ach, jakże coś ponuro tajemniczego i straszliwego, cóż za westchnienie niedoli przeszyło powietrze, gdy z oddali dał się słyszeć ponownie odgłos kół! Był to szept – szept z odległości chyba czterech mil – zapowiadający z ukrycia katastrofę co prawda przewidywaną, lecz w żadnym wypadku niemożliwą do uniknięcia; świadomość tego nie była jednak pocieszająca. Cóż można było uczynić – kimże musiałby być ten, kto by to potrafił – aby powstrzymać ów przypominający nawałnicę bieg naszych szalonych koni? Czyż właśnie ja nie mogłem przechwycić lejców z rąk drzemiącego woźnicy? Myślisz może, czytelniku, że uczynienie czegoś takiego leżałoby w twojej mocy. Nie chcę się sprzeczać z twoją oceną twoich możliwości. Ale było to niemożliwe z uwagi na sposób, w jaki ręka woźnicy wciśnięta była między założone jedno na drugie udo. A może było to łatwe? Spójrz oto na ten konny posąg z brązu. Bezlitosny jeździec już od dwoch stuleci nie popuszcza wędzidła w pysku swojego konia. Proszę bardzo, rozkiełznaj tego konia choć na chwilę i obmyj mu pysk wodą. Czyż to jest łatwe? Sprowadźże więc z konia tego jeźdźca‑cesarza, wyjmijże marmurowe stopy Karola Wielkiego z marmurowych strzemion.
26Dźwięki przed nami nasiliły się i słychać było teraz aż zbyt wyraźnie stukot kół. Kto i co to mogło być? Czy w dwukołowym wozie gospodarskim wieziono owoce jakiegoś trudu? Czy też ktoś młody i radosny jechał w gigu? Czy był to smutek, który się ociągał, czy też radość, która pędziła pospiesznie?
27(…) Tak oto zrobione zostało wszystko, co przez mnie zrobione być mogło, niczego więcej z moje j strony nie można było oczekiwać. Pierwszy krok wykonałem ja, drugi należał do młodego mężczyzny, trzeci należał do Boga (…) W tym naszym nieubłaganym pędzie przemknęliśmy obok nich szybciej nawet niż spadający na koło młyńskie strumień wody. Ach, jakże nieokiełznany huragan musiał brzmieć w ich młodych uszach w momencie naszego przejazdu! I dokładnie w tym momencie rozległ się donośny grzmot zderzenia. Albo orczykiem, albo też zadem naszego konia lejcowego po lewej stronie walnęliśmy w prawe koło tego maleńkiego giga, który utkwił raczej ukośnie w stosunku do nas, a nie akurat tak, żeby owo koło znajdowało się na jednej lini z jego lewym kołem. Uderzenie od tego naszego szalonego pędu zabrzmiało straszliwie. W swym przerażeniu wstałem, by popatrzeć na katastrofę, którą być może spowodowaliśmy. I z mojego podwyższenia spojrzałem w dół. A zaraz potem do tyłu na scenę, która w tej jednej chwili sama opowiedziała swoje własne dzieje i wszystkimi swoimi śladami zapisała się w moim sercu na zawsze.
28Miałem oto przed oczyma mapę cierpienia, które właśnie się dokonało. Koń tkwił nieruchomo z przednimi nogami na brukowanym wybrzuszenia środka drogi. Miało się wrażenie, że z całego towarzystwa jego jednego nie dotknęło cierpienie śmierci.
29PRZEDRUKA ZA: Thomas De Quincey, Angielski dyliżans pocztowy, w: tegoż, Wyznania angielskiego opiumisty i inne pisma, wybrał i przełożył Mirosław Bielewicz, wstępem poprzedziła Wanda Rulewicz, Warszawa 1982, s. 295–311.
G. Jak przez czary
30Gazeta Codzienna, 1844
31W nocy z dnia 11 na 12 czerwca jeden z dyliżansów ulicy Notre‑Dame‑des‑Victoires, jadąc z Paryża do Clermont, i znajdując się o 1 kilometr od Maltaverne, został nagle w górę uniesiony i przeniesiony przez piorun na pole oddzielone od drogi szerokim rowem i parowem wysokości 1 łokcia. Dyliżans, podróżni i 3 konie, wszystko stanęło tam jak przez czary; dyliżans nie wywrócił się, podróżni nie uczuli żadnego uderzenia, i konie nie były uszkodzone; mocny zapach siarki i wielka dziura w skrzyni dyliżansu mogły tylko wytłumaczyć tę powietrzną podróż. Podróżni nie chcieli własnym oczom wierzyć, gdy trzeba było wysiąśdź, aby przeprowadzić dyliżans na drogę, co wymagało wiele czasu i pracy.
32To zdarzenie poświadczone jest przez zbyt wielką liczbę świadków, aby mogło być powątpiewane; prócz tego popiera ono tylko system piorunów wznoszących, według których fizycy przypuszczają, że zerwanie warunków elektrycznych między ziemią a atmosferą może zrządzić podobnie zmiany na powierzchni ziemi, a nawet wewnątrz ziemi.
33P. Arago, który podziela to zdanie, wymienia między innymi podobne zjawisko: „W lecie 1787 r. piorun uderzył w dwie osoby, które się schroniły pod drzewo, niedaleko wsi Taron w Beaujolais. Ich konie wrzucone były na wierzchołek drzewa”.
34PRZEDRUKA ZA: Gazeta Codzienna, 9 lipca 1844 roku.
H. Żwawo na koniu
35Czas, 1851
36Kraków 8 kwietnia. Wczoraj wieczorem okoły godziny 7ej smutny zdarzył się wypadek na ulicy Długiej w bliskości rogatki. Chłopczyna, o ile zdawało się 10‑cio letni, jechał żwawo na koniu, gdy ten, uląkłszy się psa, skoczył w bok, a dziecię utrzymać się na nim nie zdołało. Spadło tak nieszczęśliwie, iż znaku życia więcej już nie dało. Widok matki, która na miejsce katastrofy przybyła, był rozdzierający.
37PRZEDRUKA ZA: Czas, 9 kwietnia 1851 roku.
I. Nieboszczyk wsiadł na dąb
38Ksiądz anonim, parafia Michorzewo 1803
39fornal jechawszy z lasa z dębem na przycież Stanisław nieboszczik wsiadł na ten dąb okraczając go iak na koniu, koło skoczyło przez korzeń on spadł i kręgi złamał na miejscu nie żył iak kwadrans ieden więc bez dyspozycyi umarł pochowany 25 Septembra za pozwoleniem sądowym na piśmie które pismo tu w księgach zostaje
40WPIS DO KSIĘGI METRYKALNEJ, PRZEDRUKA ZA: http://www.wtg-gniazdo.org/forum/viewtopic.php?f=5&t=1082.
Notes de bas de page
1 Konserwa – dawna nazwa używana na określenie żwiru lub piasku złożonego na poboczach drogi bitej i przeznaczonego do stałego utrzymywania jej w dobrym stanie.
Auteurs
Le texte seul est utilisable sous licence Creative Commons - Attribution - Pas d'Utilisation Commerciale - Pas de Modification 4.0 International - CC BY-NC-ND 4.0. Les autres éléments (illustrations, fichiers annexes importés) sont « Tous droits réservés », sauf mention contraire.