4. Cholera w Europie. Pierwsza fala 1830–1835
p. 416-438
Texte intégral
A. Od roku zbliża się ku nam
1Żegota (właśc.Ignacy Domeyko, 1802–1889)
Zapole, 31 października 1830 roku
2A może to krótka ulga wpośród powszechnego smutku i obawy, jaka nas otacza; może dziś nie ma osoby, która by tu zdołała podzielać chwilę przyjemnej z nami nadziei. Od roku zbliża się ku nam ze Wschodu choroba zwana Cholera morbus, od wielu lekarzy za morowe powietrze uważana. Od 19 września już Moskwa zamknięta, kwarantanną otoczona, grozi sąsiednim guberniom okropną zarazą. Co dzień to smutniejsze wieści głoszą o jej zbliżeniu się pod Smoleńskiem, po Mohilew, a wszelkie ostrożności, zdolne rzucić przestrach na spokojnych rodaków są już przedsięwzięte. Onufry jeszcze do nas pisał 14 października. Jego list tak smutny i żałobny, jak miasto w którem czeka przeznaczenia swego. „5 października byłem w kościele francuzkim, wszedł lat przeszło czterdziestu rumiany proboszcz ze mszą, odczytał Ewangelią, bladość niezwykła okryła twarz, posłonił się i upadł. Podbiegli z obawą syndycy, oparli w krześle, otarli octem, jeszcze mszę dokończył, jutro już go nie było”. Takiemi obrazkami napełnia swe listy Onufry, pokłute na kwarantannie, jako z miejsca zarazy. Józef zdrów, również Tomasz i Jan z Ufy, chociaż od nich rzadkie teraz wiadomości. Wilno tak przerażone, jak gdyby się spodziewało co godzinę cholery. Rząd wszelkich używa środków do jej odwrócenia. Nakazane modły; a lud prosty jakieś wróżby dostrzega: wycie psów i ogniste słupy na północnem niebie. Drudzy przypominają sobie, że przed czterema laty jakieś zjawisko na krakowskiej wieży na rok 1830 mor przepowiedziało. Wczora nam ogłoszono, jak umarłych grzebać i jak robić chlorynę broniącą postępu zarazy. A w tem od południa na Wołyniu i Ukrainie, zupełny nieurodzaj zboża stał się przyczyną głodu. Nakazano śledzić zapaśne magazyny.
3PRZEDRUK ZA: Żegota do Adama Mickiewicza, w: Korespondencja Adama Mickiewicza, Paryż 1872, t. 2, s. 73–74.
4Opisałem Adamowi smutny obraz naszej Litwy, lękającej się co moment przyjścia morowej zarazy, nazwanej Cholerą, która od Moskwy ku nam się przybliża. Tobie tylko dodam, że ta obawa, jaką widzę na przelęknionych mieszkańcach ma i na mnie wpływ, którego ci nie umiem opisać.
5PRZEDRUK ZA: Żegota do Jana Czeczota, w: Korespondencja Adama Mickiewicza, Paryż 1872, t. 2, s. 75.
B. Moskale przynieśli
6Jan Nepomucen Janowski (1803–1888)
7Z powodu tego, że w Królestwie, mianowicie zaś w Warszawie panowała podczas lata cholera, którą nam Moskale przynieśli, musiało rozbrojone wojsko jak i cywilni odbyć ośmiodniową kwarantannę, nim je wyprawiono oddziałami w dalsze strony Prus wschodnio‑zachodnich. W ciągu tych ośmiu dni odsyłano do Warszawy skarb w stanie, w jakim się znajdował, podobno 7.000.000 złp i ekwipaże carsko‑królewskie; wydano oraz armaty i konie kawaleryjskie.
8Jan Nepomucen Janowski, Notatki autobiograficzne 1803–1853, przygotował do druku, wstępem i przypisami opatrzył Marian Tyrowicz, Wrocław 1950, s. 271.
C. Lepiej złemu dać uciec
9Henrietta z Działyńskich Błędowska (1794–1869)
10Niedługo znowu się nasze kółko zmniejszyło. Cholera okazała się w Krzemieńcu. Wiele osób zaczęło z miasta wyjeżdżać, między tymi doktór Wolf lękał się tej zarazy i gdym go pytała, jak może opuszczać Julka, którego się kuracji podjął, odpowiedział, że zdał tę kurację doktorowi będącemu w Kołodnie i że radzi, abym dzieci tam odesłała, gdyż nie tak będą narażone na zarazę. Posłuchałam tej rady, gdyż wreszcie nie było co innego robić. Pojechałam więc z dziećmi. Przybyła jedna siostrzenica panny Denison, Marynia Szubartowska, dwunastoletnia spokojna i miła dziewczynka, którą miała oddać ciotka na pensję w Krzemieńcu, lecz bojąc się także dla niej o cholerę, prosiła mnie o pozwolenie, żeby przy niej była. Pałac w Kołodnym już był osadzony nawałem dam uciekających tak przed zarazą, jak i przed wojną, która zdawała się zbliżać w te strony. Mieszkanie dla moich dzieci znalazłam na folwarku. Porządny, murowany [dom], trzy pokoje dla nich, to jest Julek z Szylerem stał razem, a Wicia z Denison i z Marynią, czwarty dla ludzi. Mieli służącą Marysię, lokaja Maksyma i kucharza Jana. Opatrzywszy ich we wszystkie zapasy tak do spiżarni, jak i innych wygód, uściskawszy, pobłogosławiwszy, musiałam wracać do Krzemieńca, postanowiwszy co drugi dzień tam się dowiadywać. W każdym zdarzeniu posłańca mieli wysłać, gdyż tylko o cztery mile byli. Do Krzemieńca musiałam wracać (...) Pan Tarkowski także tam przybył. Proklamacje tam pisał niby od Dwernickiego, zachęcając do powstania. Rady tam różne zbierały się, z których wypadło, że pan Kisiel wyjechał do Zamościa z oświadczeniami, że tu wszyscy są gotowi do dania pomocy. Ja nic o tym nie wiedziałam, co tam się dzieje, tylko jak mi donieśli, że nie ma pana Kisiela, a że cholera grasuje we wsi, już sześćdziesiąt osób umarło, ugodziłam doktora Majewskiego, aby tam pojechał. Sto dukatów zaproponował za tę przejażdżkę. Od tego nie odstąpił, więc zapłaciłam z góry, ale Bogu dzięki nie na próżno, gdyż od jego przyjazdu śmiertelność ustała. Nawet umarli ze cmentarza uciekali, jeden staruszek, którego wraz z innymi ciałami złożyli na wóz i odwieźli na mogiłki, rzucając w fosę ogólną. Staruszek ten, widać przez wstrząśnienie jazdy z letargu obudzony, a widząc, co się święci, gdy z niego pozdejmowali martwych towarzyszy, zerwał się, zeskoczył i z młodocianną siłą uciekał na drugi koniec wsi. Schował się do jakiejsić szopy, a grabarze zdumieli, myśleli, że to jakieś dziwo. Wahali się, czy gonić, czy lepiej złemu dać uciec, a z sobą i chorobę ze wsi zabierze. Jeszcze ten staruszek żył ze dwadzieścia lat.
11PRZEDRUK ZA: Henrietta z Działyńskich Błędowska, Pamiątka przeszłości, wspomnienia z lat 1794–1832, opracowały i wstępem poprzedziły Ksenia Kostenicz i Zofia Makowiecka, Warszawa 1960, s. 291–292.
D. Przedtem inne jej dawali nazwiska
12Ambroży Grabowski (1782–1868)
Cholera morbus w Krakowie r. 1831
13Nie pierwszy to raz ta okropna klęska wyludniła kraje, a przytem i Polskę; tylko przedtem inne jej dawali nazwiska. U nas znaną była ta klęska pod ogólnem imienien powietrze morowe. Powstała w Indyach, przeszła Azyę, Europę, a doszła nawet do Ameryki i miliony ludzi z świata sprzątnęła.
14Zjawiła się ona w Polsce zaraz na początku wiosny w obozie polskim, dokąd się dostała od wojska rosyjskiego – w czasie, gdy trwała zacięta walka rewolucyjna r. 1830–31 – a idąc przez Polskę, zawitała do Krakowa w maju. Pisałem już o niej w innem miejscu. Szerzyła się gwałtownie i ludzi sprzątała, co nie miara. Zarażony nią nie biedził się długo, gdyż objawiała się nagłymi womitami, rozwolnieniem żołądka i w dniu jednym lub dwóch zabierała do grobu. To szczególniejsza, że najwięcej chwytała się ludzi nieporządne życie wiodących, nałogowych pijaków (i to było dobrą jej stroną); także podlegali jej owi, którzy się jej najwięcej obawiali, wystrzegali się zarazy i różne przeciw niej ochronne zachowywali przepisy.
15Rząd krakowski założył szpital na zamku w pałacu niegdyś królów; były tam urządzone łóżka, z wierzchu pokryte ceratą zieloną na obręczach. Ludzie do tego najęci stali w pogotowiu w gmachu policyi m. Krakowa, i gdy kto zachorował, spieszyli do niego z tym ekwipażem prawie śmiertelnym, w którym przenoszone go do lazaretu cholerycznego. Zdarzyło się, że wyszedłszy na przedmieścia, spotykałem się dwa lub trzy razy z takiemi przenosinami.
16Prawie w każdej wsi obrane było osobne miejsce i założony cmentarz. Choleryczny – i mnóstwo takich cmentarzów dotąd widzieć się daje i pozostanie na długo pomnikami strasznej plagi, którą Wszechmocny na świat przypuścił.
17PRZEDRUK ZA: Wspomnienia Ambrożego Grabowskiego, wydał Stanisław Estreicher, Kraków 1909, t. 1, s. 214–215.
E. Nagle objawiła się wstrzemięźliwość w życiu
18Kazimerz Girtler (1804–1887)
19O cholerze słyszeliśmy już i w czerwcu, aleśmy za nic sobie mieli nieznaną chorobę, gdy będąc w Trzebini, naraz w początku lipca dowiedzieliśmy się, iż się objawiła w Krakowie, aż w parę dni potem w Chrzanowie. Nagłość śmiertelnych wypadków zrobiła wielkie wrażenie. Senat krakowski wydał stosowne rozporządzenia, wyznaczył do każdego miejskiego okręgu lekarza. Sale dla chorych urządzono w Zamku krakowskim, tam ambulansami, na kształt skrzyni na marach ustawionej, przenoszono sprzątanych tak ubogich ludzi z ich mieszkań, jako też biednych na mieście chorobą napadniętych, a to dla udzielenia im prędszego ratunku. Pięknych czynów nie brakło wtedy, byli lekarze, były kobiety pełne poświęcenia, którzy nie bacząc na widok stojący przed nimi i grożącej im samym w okropnej postaci śmierci, z niezachwianą odwagą, jakby wśród strasznego boju, biegli z pomocą chrześcijańską w każdą stronę, gdzie ich tylko skinienie, a nawet samo przeczucie zawołało. Nagle objawiła się wielka wstrzemięźliwość w życiu, i w używaniu jadła i napojów, a takie zerwanie z trybem życia zwykłym usposabiało też do choroby, której zaraźliwy pierwiastek, że się znajdywał w powietrzu, niewątpliwym było, w powszechności bowiem doświadczali wszyscy jakowejś niemocy żołądkowej, dlatego potrzebnym było umiarkowanie, lecz szkodliwą zupełna zmiana życia.
20Mimo informacyj postępowania my w Trzebini żyliśmy jak zwykle, bynajmniej przy cholerze nie poszcząc i nie używając żadnych prezerwatyw. Chodziliśmy codziennie w pole lub w las na przechadzkę, ja używałem nawet w dnie gorące kąpieli w stawie, jadłem obficie, jak zwykle, porzeczki, agrest, rosół, mięso, nawet zakazane ryby, jedynie tylko marynaty, rzeczy zbyt na żołądek ciężkich i nagłego oziębienia po kwaśnym mleku itp. strzegliśmy się. Wiele osób kawy nie piło, bo medycyna poczyniła takie zastrzeżenia, że niektórzy dowiedziawszy się, że mleko jest szkodliwym, nawet już śmietany z kawą nie używali. Wprawdzie lekarzy zgorszył niezmiernie wypadek śmierci Ignacego Woźniakowskiego med[ycyny] dok[tora], profesora uniwersytetu; ten na śniadanie zjadł porządną porcję węgorza marynowanego, popił butelką porteru; wkrótce porwała [go] cholera i w parę godzin z objęć swoich w objęcia śmierci podała, grzeszne było takie przeciw własnej ustawie i rozsądkowi postępowanie, toteż poniosło karę zasłużoną, ale wieleż to najniewinniejszych padło ofiar. Ksiądz Jan Waligórski, kanonik kaliski, proboszcz raciborski, wtedy wikariusz kościoła katedralnego na Zamku, mówił mi, że śmiertelność doszła w lazarecie do czterdziestu ludzi na dobę, a było parę zdarzeń, że osądzony za umarłego, wśród trupów, po kilku godzinach zupełnej martwości nagle powstawał i zdrowiał.
21Rozmaicie traktowano chorobę, głównie używano środków rozgrzewających wewnątrz, drażniących skórę na zewnątrz, jak tarcie szczotkami, zawijanie w ostre koce itp. Osobny był szpital starozakonnych, osobno też chorował każdy, kto miał po temu środki ratunku. O lekarzy bardzo było trudno, wielu bowiem młodych ludzi wyszło do armii, a tak ratunkiem kierowali lekarze, a właściwie najczynniej zajmowali się nim ludzie, którym miłość bliźniego natchnęła i w nagłym razie i mądrość lekarzy, i siłę poświęcenia.
22W liście mojego ojca z dnia 23 lipca czytam:
23„O nabożeństwo, które miało być w niedzielę z procesją (d. 24 lipca) napisał Senat do biskupa, żeby go nie było, a on się znów uparł, żeby było. Senat odpisał mu, że stoi przy swoim oświadczeniu. Pobożny Skórkowski chciał odprawić suplikacje i modły, w których natłok byłby przysporzył śmiertelności”. Dalej w liście stoi: „Ksiądz podproboszcz u Św. Floriana za Skaradkiewiczem poszedł”. Mój poczciwy Scarabeus, oddawszy w moim imieniu Łyszkowice, osiadł przy kościele Św. Floriana na Kleparzu, niedługo żył, bo kilka dni, gdy się pojawiła cholera, legł między pierwszymi, których zabrała. „Ksiądz Bryndzga na Zamek wzięty, chory, umarł”. Był on wikariuszem przy kościele Św.Anny, lubił naciąć. „Rzecz jednakże zastanowienia godna, że w kryminale żaden nie umarł ani zachorował. Żydów z familiami zakazano wpuszczać do miasta, bo zarazę znowu tu powiększyli, stamtąd bowiem tu pouciekali”.
24Gdy w Krakowie najtężej srożyła się cholera, odezwała się też w sąsiednim Trzebini Chrzanowie, strach, co się tam działo. Lekarz miejscowy i fizyk, Bogdański, miał sobie dodanego Onufrego Dzianottego, ucznia medycyny, do pomocy, ale tak tam górę wzięła cholera, że kto został nią dotknięty, za umarłego był uważany, żaden środek skutecznym nie był, Żydy rozbiegały się w lasy, w Trzebini stały straże żydowskie i chłopskie, iżby nikogo z Chrzanowa nie dopuścić. Mimo to uciekali oni z Chrzanowa, lasami i manowcami do Krakowa docierając, skąd ich wracano. Po ulicach w Chrzanowie tlono nawozy, iżby dym rozrywał zarazę, cudacznych chwytano się środków, ledwie, nie powiem, zabijano dla doświadczenia, wszystko na próżno, przeszło 400 Żydów padło. Gdy przeciwnie, w okolicy rzadko gdzie słaba pojawiała się cholera, a w Trzebini jeden osobliwy zdarzył się wypadek. Gdy wszyscy zdrowiuteńcy byli, a tylko żyliśmy jakby na wyspie, w odosobnieniu, gdy ksiądz nabożeństwo za chłodu odprawował, a do karczmy zaprzestano chodzić, dano znać, iż boleści dostał kmieć, nazwiskiem Gwizdała, którego dom stał w miejscu zdrowym, wietrznym, bo na pagórku w bok kościoła, ku południowi i opodal od innych chałup. Nie zdało nam się to cholerą, raz, żeśmy cholery nie znali, a po wtóre, że Gwizdała był człowiek stary, spracowany, trzeźwy, skromny, a więc zdawał nam się niewłaściwym na pierwszą cholery ofiarę. Syn przyszedł po radę, myśmy sami go odwiedzili, dawaliśmy miętę, okładania na żołądek z popiołu, mimo ratunek – nie silne nawet przyszły kurcze i zginął, za nim poszła żona, strach padł po wszystkich, że cholera już jest w Trzebini, aż za matką poszedł syn starszy, żonaty, zda mi się, że jeszcze któreś z dzieci. Ja z siostrą moją Janowską chodziliśmy do tych chorych, pamiętam leżącego na sadzie syna, któremu podawaliśmy jakieś ówczesne leki. Wszyscy w tym domu wymarli, tak że ino młodszy syn, ale już dorosły, który wszystkimi się opiekował, opatrywał, grzebał, ten zdrowy pozostał. Ten jeden był wypadek cholery, w tym domu ona w Trzebini upatrzyła sobie siedlisko. […].
25Cholera w Krakowie uciszyła się, największy war jej rozlewał się w końcu lipca i początku sierpnia. Dostała się ona do Krzeszowic i tam zabrała jenerała Błędowskiego, który w boju straciwszy nogę, po amputacji już był znacznie pozdrawiał, zabrała też i więcej szacownych ofiar. Błędowski zalecił, iżby go pogrzebiono na Czerny, jakoż spełniono jego wolę, wkrótce pokrył jego zwłoki skromny, ale piękny z czarnego marmuru nagrobek, za klasztorem, w leśnej ciszy, na tym napis był łaciński, że cholera, zaraza azjatycka, przez dzikiego najeźdźcę na łono Europy i do Polski wniesiona, przerwała pasmo dni Błędowskiego; widziałem tam ten nagrobek nietknięty, nieco później rezydent rosyjski kazał część tego napisu, a mianowicie wyrazy: Cholera morbus Asiaticus i dalej sciosać z kamienia i tak znowu oglądałem ten nagrobek, może ktoś znowu coś w tym miejscu napisze...
26PRZEDRUK ZA: Kazimierz Girtler, Opowiadania. Pamiętniki z lat 1832– 1857, przedmowa i wybór tekstu Zbigniew Jabłoński, opracowanie tekstu i przypisy Zbigniew Jabłoński i Jan Staszel, Kraków 1971, t. 1, s. 459–461.
F. Lekarze zamknęli się na rygle
27Ludwik Jabłonowski (1810–1877)
CHOLERA
28Gdy armia ściągała się pod Bolimowem, zostałem wysłany [do Wiednia] z depeszami do marszałka Maisona i księcia Konstantego Czartoryskiego. Po wielu przykrościach dojechałem do Wiednia, zastałem tam wielu naszych oficerów z korpusu Dwernickiego, dążących do niego (był osadzony w Grazu czy też Lincu – nie pomnę). Kazano mi czekać na odpowiedź, podobno aż z Paryża przyjść mającą. W dni parę [później] wybuchła cholera, była to moja dobra znajoma z obozów, szczególnie między Moskwą wielkie robiła spustoszenia. Podczas utarczek, jeżeli się cofała, kilku, czasem kilkunastu zostawało na polu konających w męczarni. Nam tyle nie dokuczała, może być, że nas przymuszona dieta mniej ponętnymi dla upiora czyniła. Byłem w kawiarni, gdy pierwsza wieść się rozeszła o dwóch wypadkach śmierci. Twarze przeciągnęły się i pozieleniały, większa częśc śniadajacych odsunęła ze wstrętem zaczętą kawę z obawy niewinnej śmietanki. Na taki stan umysłów trafiwszy, zaraza zabójczo działać musiała. Widząc nas zajadających lody, jakiś pan przystąpił do nas, byśmy mu choć kieliszek rumu, który w ręku trzymał, do lodów dać pozwolili. Uczyniliśmy zadość dobrodusznej prośbie i odtąd po każdej miseczce lodów kieliszek połykaliśmy rumu. Do tego czas był chmurny, dżdżysty, zimny; od świtu w wszystkich kościołach rozbijały się dzwony i nieprzejrzane tłumy ludu ciągnęły procesjami. Ksiądz szedł z wzniesionym Przenajświętszym. Cesarz, następca tronu Ferdynand lub który z arcyksiążąt postępowali przy nim z odkrytymi głowami, przerażony lud śpiewał litanie lub głośnym zawodził żalem, słowem, miasto więcej do cmentarza niż do szalonego Wiednia było podobnym. Wielka część Niemców padała na cholerę ze strachu. Lekarze zamknęli się na rygle i najbogatsi umierali, samotni i bez żadnej pomocy. Nasi tylko wojskowi lekarze, których było kilku z korpusu Dwernickiego, szli do chorych bez namysłu. Szczególnie odznaczał się młody sztabowy lekarz Drake. Ile razy pojawiła się niebieska wstążeczka naszego krzyża, przechodnie odkrywali głowy z uszanowaniem. Gdy kto zasłabł, z pomieszkania uciekali domownicy, mało kiedy i najbliżsi zostawali krewni. Czarny krzyż wywieszano nad bramą, masy chloru rozsypywano po sieni i schodach, a gdy skonał, często wynoszono go na ulicę i podpierano o ścianę, gdzie czekał na furgony, uwijające się ulicami jak ambulanse po bojowisku. Iluż tam, ilu, żywcem zakopano? Iluż przyszedłszy do przytomności wydobyło spod sterty trupów i uciekało do domu. Co tylko w ludzkiej sile robiono, żeby zabójczej jędzy przysporzyć ofiar; jestem pewny, że Florencja podczas długiej dżumy straszniej od Wiednia nie wyglądała. W Warszawie, we Lwowie była równie zabójczą, a nie mówiono o niej prawie, gdy w Wiedniu ze strachu padano na ulicy.
29PRZEDRUK ZA: Ludwik Jabłonowski, Pamiętniki, opracował oraz wstępem i przypisami opatrzył Karol Lewicki, Kraków 1963, s. 190.
30G. Żadnym sposobem nie mogliśmy uwierzyć
31Ignacy Domeyko (1802–1889)
32W Gerdauen i po innych miasteczkach była cholera straszniejsza, bardziej zabójcza niż ta, którą w kraju zostawiliśmy. Były dni, w których 50 i więcej umierało chorych na dzień. Lud spokojnie, na modlitwie, znosił to dopuszczenie Boże; słyszałem wieczorami do późnej nocy po domach śpiewy psalmów; a taka była uległość władzy i posłuszeństwo prawu, które nie pozwalają chować umarłych aż na trzeci dzień po śmierci, że pomimo obawy, jaką przynosi szerzenie się zarazy, znoszono ciała umarłych do przeznaczonego na to budynku za miasteczkiem i żadnego trupa przed trzema dniami nie pochowano. (...)
3325 lipca. Umarł tu z cholery jeden z naszych rodaków, oficer z dawnej służby. Odbył całą kampanię zdrów i bez szwanku, znajdując się po tysiąc razy między cholerycznymi, doglądając, opatrując umierających z cholery. Przeżył też czas niejaki w Prusiech, gdzie cholera grasowała, i przejechał przez całe Niemcy, niedotknięty zarazą, bez obawy. Czekała go tu cholera, gdzie się jej nie spodziewał. Widzieliśmy go na parę godzin przedtem; wesoły, młody i piękny wiarus, z zapałem opowiadał czyny swoje z ostatniej wojny, batalie, na jakich się znajdował. Jednym razem stracił przytomność. Kiedyśmy pobiegli z lekarzem widzieć go w hotelu, tak już był zmieniony, że żadnym sposobem nie mogliśmy uwierzyć, że był ten sam, którego znaliśmy. Twarz jego była sina, żółtawa i tak okropna, że jaki nie bądź trup wydałby się żywym przy niej.
34W kilka godzin skonał. Ta śmierć tak przeraziła Adama i tak go zasmuciła, że sie lękałem, żeby nie zachorował. Nigdy go dotąd nie widziałem był w podobnym stanie. Do późnej nocy nie myślił, nie mówił o czym innym, jak o umarłym, i aż do świtu nie zmrużył oka; budził mnie co chwila i dziwił się, gniewał się, że mnie sen morzył. Nazajutrz też był bardzo smutny, nie jadł i mało rozmawiał. Ta przebrzydła cholera jest gorsza niż wszystkie choroby, powtarzał i nie taił się, że się jej lęka, jak gdyby jakie straszne przeczucie go dręczyło.
35Pochowaliśmy naszego oficera na miejskim cmentarzu; Adam napisał dla niego nagrobek po łacinie i złożono składkę na wystawienie pomnika.
36Tak był smutny i nudny pobyt nasz w Châlonie, że dla rozerwania Adama umyśliliśmy zwiedzić okolice Szampanii.
37PRZEDRUK ZA: Ignacy Domeyko, Moje podróże. Pamiętniki wygnańca, przygotowała do druku, opatrzyła przedmową i przypisami Elżbieta Helena Niechowa, Wrocław–Warszawa–Kraków 1963, s. 99–111.
H. Jak umierają bankierzy
38Zygmunt Krasiński (1812–1859)
18–20 maja 1831
39W Warszawie szaleje cholera; pewnie nie zobaczę już tych, których tam zostawiłem. Jaka to pociągająca perspektywa! Ale trzeba podddać się woli Bożej i błogosławić imię Pańskie.
23 czerwca 1831
40Mam nadzieję, że cholera do Londynu nie dotrze; bo jeśli tam dotrze, to będziesz mógł, mój drogi, przypatrywać się, jak umierają bankierzy i maszyniści.
13 lipca 1831
41Toteż mam niemal pewność, że cholera wymierzy sprawiedliwość moim dziewiętnastu latom, pogrążając je w Wieczności. Wczoraj wiele w tej materii rozmawiałem z Panchaudem. Spodziewa się, że zaraza już wkrótce dotrze do Genewy. Powiedział mi, że chory nie bardzo cierpi, że dostaje tylko ogromnego niepokoju i że jest to jak gdyby ostatni dzień długiej i ciężkiej choroby; zresztą umysł pozostaje przytomny; to dobrze, można bowiem ocenić wówczas siłę swego ducha, spoglądać w lustro i śledzić, czy twarz nie blednie, a nawet śmiać się z siebie, gdy drgnie w twarzy jakiś muskuł. Wedle tych ostatnich chwil możesz osądzić, czym byłbyś w przyszłości: człowiekiem o sercu tchórzliwym czy nieustraszonym.
25 lipca 1831
42Jakie to dziwne, że właśnie wtedy, gdy ja z takim natężeniem myślałem o cholerze, Tyś zabrał się do pisania o niej, jak gdyby nasze myśli mogły oddziaływać na siebie wzajemnie. Ja nadal jestem przeświadczony, że umrę na cholerę. Posługując się wyrażeniami ekonomiczno‑politycznymi, jestem istotą bezużyteczną, spożywcą tylko, a nie wytwórcą: to sprawia, że brak mi równowagi, która powinna cechować każdą istotę, i dlatego zginę nędznie tak, jak nędznie żyję.
25 października 1831
43Kto wie, czy to ostatnie tchnienie tak daleko? Wedle tego, co dziś mówiono, cholera jest już w Bazylei! Jeszcze jeden skok i spadnie na równe nogi między nas. Nakreślę Ci teraz obraz Genewy. Jest dziś pogodny dzień jesienny: niebo błękitne, powietrze świeże, jezioro spokojne i lazurowe, ani jednej chmurki, słońce w całym swoim blasku. Sklepy zamknięte, bo to niedziela; na ulicach mało przechodniów, bo w Plainpalais jest dziś festyn ogrodników i tam, na zielonej murawie, porzuconej kochance Eglintona, wznosi się słup szczęścia i widnieje zbity z desek krąg, po którym skaczą tancerze, gdzie napięte liny drżą pod ich stopami, gdzie kuglarze pokazują swoje sztuki, a lud bije oklaski. Błaznują i oni, i lud, idąc ze sobą o lepsze, wiec w lipowych alejach krzyki, hałas, tłum, głupia wesołość, a wieczorem wszystko zakończy się pijaństwem. Ale wejdź do którego z domów w mieście, zwłaszcza przy wytworniejszej ulicy; wszystko tu odmienne: inne widoki, inne zajęcia, inne rozmowy. Na twarzach blady strach, trwoga w głębi serc, tysiączne przygotowania i środki ostrożności tłuką się po głowie jak ohydny koszmar. Wapno chlorowane, kamfora, mięta i ślaz, flanela, synapizmy i kataplazmy, przybrały kszałt uporczywych myśli, które trawią już mózgi i ściskają lękiem serca. Znasz dobrze te małe społeczności, te grupki zlożone z babki, matki, syna i córki, wnuka i wnuczki. Otóż każda taka grupka siedzi zamknięta w domu, duma o tym, jak by uniknąć Bicza Bożego, a jedni patrzą na drugich z miłością, z lękiem i z tchórzliwą troską; poza tym mówi się o szpitalu, o liczbie chorych, o przewidywanym biegu wydarzeń, o Wiedniu, o Berlinie, o Bazylei, a najodważniejsi powiadają: „Ach, o siebie się nie lękam: chodzi mi o tę czy o tego, o ojca czy matkę, brata czy siostrę, przyjaciela, itd., itd.” Następnie ojcowie rodzin, ludzie systematyczni, rozsądni, przewidujący i oszczędni, na poły ojcowie rodzin, na poły bankierzy. Ci sporządzają testament; ale tu kłopot; kogo wyznaczyć wykonawcą testamentu? Bo na kogo można liczyć tam, gdzie grasuje cholera? Więc nie wiedząc, co robić, trą czoło i chwytają się jakichś związanych z majątkiem szczegółów, rent, spekulacji, gry na giełdzie, podobnie jak ten, co idzie na dno, chwyta się ramion swojego wybawiciela, gałęzi lub pustego powietrza ponad zanurzoną już w wodzie głową. Jedno tylko, co wzrusza, to spojrzenia, którymi młode matki obrzucają swoje dzieci, takie świeże, takie zdrowe, gdy najspokojniej bawią się na dywanie. Biedne te matki, już teraz zalane łzami. O, jakie są piękne w takich chwilach! Ale poza tym trzeba widzieć tę ciżbę, która tłoczy się po aptekach, po kramach z flanelą, trzeba widzieć przygotowania lekarzy, którzy w białych kitlach, przesyconych chlorowanym wapnem, stawiają czoło niebezpieczeństwom zarazy i gromadzą u siebie wszelkie potrzebne przybory. A jeszcze rozpacz gospodyń. „Wczoraj rozprzedano ostatnią w Genewie beczkę ryżu” oto co słychać z wszystkich ust. Kręcą się to tu, to tam, biegają szukając mąki, kaszy, chcą się zaopatrzyć w zapasy, ugotować jeszcze zupę, ostatnią zupę w życiu, kiedy kontakt ze światem będzie już zerwany. Wszystko to przypomina Warszawę w chwili zbliżania się Rosjan. Ale w Warszawie był Skrzynecki, który wstawił się do Boga za swoim ludem. Tu są tylko kupcy, pastorzy i bankierzy. Nie ulega wątpliwości, że wkrótce będziemy tu mieli zarazę. Dziś przeczucia nic mi nie mówią; natomiast czuję, że przepełnia mnie poezja. A człowiek, który ma w sobie wiele poezji, nie może umrzeć, bo przeznaczenie tej poezji, jest przelać się z jego duszy do dusz wielu. Jutro pójdę do spowiedzi i komunii! Nie chcę umierać tak, jakbym był tylko ciałem, ale jak istota obdarzona duszą.
20 lutego 1832
44W Londynie cholera z piętnastu osób uśmierca trzynaście. A lud powie: „Patrzcie, bogatych nie tylu umiera, co nas! Spójrzcie tylko: mogą się odosobnić, mają lekarzy i pomoc. Ach, jeśli mamy jutro umrzeć, dziś się pomścijmy! Do boju! Naprzód piki i siekiery! Rąbcie okiennice domów!” Niech kobierce rozsypią się w kawałki i niby w dzień świąteczny pokryją ulice kwiatami! Nasze żony i dzieci wiją się w konwulsjach. W nędzy na barłogach wydają ostatnie tchnenie. Niech w tej ostatniej godzinie zobaczą zdobyte na bogaczach trupy. Naprzód! Naprzód! Cholera nas dziesiątkuje. Mordujmy i zabijajmy! Potem umrzemy”.
45PRZEDRUK ZA: Zygmunt Krasiński, Listy do Henryka Reeve, tłumaczenie Aleksandry Olędzkiej‑Frybesowej, opracował, wstępem, kroniką i notami opatrzył Paweł Hertz, Warszawa 1980, t. 1, s. 173, 291, 300–301, 426–428, 733–734.
I. Bestia łaknąca ofiary
46Henryk Reeve (1813–1895)
7 lipca 1831
47W ostatnich dniach napisałem rzecz dość dziwaczną, na pół balladę, na pół powiastkę, o zarazie, lub, jeśli wolisz, o cholerze (...)
48Wszędzie śmierć, śmierć, śmierć.
49Tak porywała nas dzień po dniu
Bestia, łaknąca ofiary;
Z dniem każdym brakło jednego, dwu,
Padał i młody i stary.
A pierwszy ten był, któremu syn
Skonał, bo ciało chłopięce,
Zapamiętałe w bólu swym
Całował w serdecznej męce,
A w chwilę potem, chwiejąc się, padł
I umarł na dzień drugi.
50Oto dokąd rzecz doprowadziłem. Zamierzam zgładzić ich wszystkich, z wyjątkiem dwóch, którzy będą wpatrywać się w siebie. Te spojrzenie nie będą lżejsze od śmierci.
51Henryk Reeve, list do Zygmunta Krasińskiego, w: Zygmunt Krasiński, Listy do Henryka Reeve, tłumaczenie Aleksandry Olędzkiej‑Frybesowej, opracował, wstępem, kroniką i notami opatrzył Paweł Hertz, Warszawa 1980, t. 2, s. 378–379.
J. Bale publiczne cieszyły się powodzeniem
52Heinrich Heine (1797–1856)
53Z tym mniejszą uwagą przygotowywano się do tej plagi, że z Londynu dochodziły wieści o proporocjonalnie niewielkiej liczbie zmarłych. Początkowo za dobrą monetę brano kpiny i żarty i myślano, że cholera, podobnie jak inne zbyt reputowane klęski, rozejdzie się tu po bokach. Nie trzeba więc może mieć za złe tej porządnej cholerze, że w obawie przed własną śmiesznością uciekła się do sposobów, które Robespierre i Napoleon mieli za skuteczne, i że w trosce o szacunek dla siebie zdziesiątkowała lud. Ze względu na wielką tutejszą biedę, ogromne zaniedbanie czystości, i to nie tylko w najuboższych klasach, ze względu przede wszystkim na beztroskość ludu, jego lekkość bez granic, ze względu na całkowity brak działań i środków zapobiegawczych, cholera nie mogła nie rozprzestrzenić się rychlej i groźniej niż w jakimkolwiek innym miejscu. Jej nadejście oficjalnie zostało datowane na 29 marca. A że był to dzień przedpostny, że słońce pięknie świeciło i pogoda była urocza, paryżanie z tym większą przyjemnością tłoczyli się na bulwarach. Pojawiły się nawet maski, które odgrywając chorowity kolor i rozpadłe twarze, kpiły z lęku przed cholerą i całą tą chorobą. Wieczorem tego samego dnia bale publiczne cieszyły się powodzeniem większym niż zazwyczaj, najbardziej zarozumiałe chichoty niemal zagłuszały donośną muzykę; ciała pociły się w mało dwuznacznym tańcu; przy tej okazji raczono się bez umiaru wszelkiego rodzaju lodami i zimnymi napojami. I wtedy, nagle, najbardziej rozochocony wśród arlekinów poczuł w nogach szczególny chłód; zdjął maskę, i odkrył przed całym tym zdziwionym światkiem twarz całą siną i fioletową. Spostrzeżono, że nie jest to żart i zaraz przewieziono balowe maski wprost do Hôtel‑Dieu, głównego szpitala, w którym poumierały licznie w swych groteskowych przebraniach. A że na fali strachu pomyślano od razu o zarazie, wcześniejsi szpitalni pacjenci zaś z przerażenia krzyczeli, zmarłych pochowano ponoć tak szybko, że zabrakło czasu, by ich rozdziać z barwnych oznak szaleństwa i złożono ich beztrosko w grobach tak, jak żyli.
54PRZEDRUK ZA: Heinrich Heine, De la France, Paris 1833, s. 131–133. Przekład własny – MB.
K. Sprzątnąć w dwa miesiące
55Tadeusz Józef Chamski (1805–1882)
56W tym stanie osłupienia sam nie rozumiał siebie, chorym bowiem nie był, a przez słabość ledwie się mógł trzymać na nogach, miał przytomność, a czuł się drzemiącym, nie mógł prawie zrozumieć tego, co czytał lub co kto prędko albo trochę niewyraźnie mówił.
57Położenie owo było nieznośnym i drażliwym, nawet niebezpiecznym, groziło suchotami, co gorsza, pomieszaniem zmysłów, zwłaszcza że na dobitkę zjawiła się na wyspie cholera i z osiemnastu tysięcy mieszkańców składających jej ludność tysiąc dziewięćset przeszło, to jest przeszło dziesiątą część, sprzątnęła we dwa miesiące.
58Przestrach pogrzebowy ozionął nagle biednych wyspiarzy. Najzdrowsze osoby mniemały, że nie doczekają jutra, wszystkie zamożne poopuszczały domy i składając przyczynę zarazy na mglistą atmosferę wyspy, przenosiły się na ląd stały, gdy przeciwnie Tadeusz, rzeczywiście zaledwie wpół żywy i prawie umierający, żartując z tych, co się uskarżali na klimat i złe powietrze, a bali się śmierci, która koniecznie prędzej czy później spotkać musi człowieka, przekonany zarazem, iż nie masz na świecie ni doktora, ni lekarstwa na jego dolegliwość, nic się wcale nie przeraził, tylko cierpiał spokojnie i poddał się wyrokom z najzimniejszą w świecie filozofią i determinacją, skoro takoż i Polacy wyspę Ré opuszczać zaczęli wynosząc się w rozmaite departamenty w celu znalezienia zatrudnień mogących im zabezpieczyć sposób do życia.
59PRZEDRUK ZA: Tadeusz Józef Chamski, Opis krótki lat upłynionych, opracował i wstępem poprzedził Robert Bielecki, Warszawa 1989, s. 324–325.
Auteurs
Le texte seul est utilisable sous licence Creative Commons - Attribution - Pas d'Utilisation Commerciale - Pas de Modification 4.0 International - CC BY-NC-ND 4.0. Les autres éléments (illustrations, fichiers annexes importés) sont « Tous droits réservés », sauf mention contraire.