Précédent Suivant

4. Pożary w Polsce i Rosji w pamiętnikach, dziennikach i zapiskach historycznych

p. 319-336


Texte intégral

A. Rozpaczy został padołem. Pożary podczas wojen napoleońskich

1Eu‑go Helenijusz (właśc.Eustachy Antoni Heleniusz Iwanowski, 1813–1903)

2W roku 1811 wielkie były pożary w całym kraju, szczególnie na Wołyniu i w kijowskiej gubernii. Wszystkie miasta, miasteczka po kilka razy gorzały; nie można było dociec tego przyczyny; mówiono, ze nieprzyjaciel, gotując się na wojnę z Rosyą, postanowił przedtym go zniszczyć, przerazić, i przejąć trwogą, któraby mogła ułatwić zwyciestwo, i wygnanie z zabranego kraju. Generał Ertel był przysłany dla odkrycia tych pożarów na Wołyń z prawem miecza; w najokrutniejszy sposób dopełniał śledztwa, ale nic nie odkrył.(...)

3„Okropny to był czas”, mówi nasz autor, „gdzie ogień niszczył, nieprzyjaciel groził, niesprawiedliwość uciskała, a kara groziła; pozycya każdego obywatela i mieszkańca była przykra i niepewna; rekwizyta od obywateli egzekwowane, odsyłano do rozmaitych punktów. (...) W tej drodze przejeżdżał przez Kijów, w czasie samego wielkiego pożaru; jako naoczny świadek tę klęskę opisał:

4„Zaledwo spoza wierzchołków gór stromych i lasów na nich zarosłych zabłysła złotem czołem peczerskiej ławry olbrzymia wieża, i zamajaczył w oddali Kijów, ukazał sie w jednej chwili ogromny słup czarnego dymu, wznoszacy się wysoko w powietrzu, formując w wyższej atmosferze jakby chmurę, która gdyby całunem nocy okrywała miasto; domyśliłem sie, że to pożar, któremu podlegały wszystkie miasta; głoszono wówczas, że Napoleon, chcąc osłabić potęgę Rosyi, usiłuje zniszczyć jej bogactwa paleniem miast większych, dla tego i Kijów gorzał. W miesiącu wrześniu roku 1811, przybywszy o godzine jedenastej z rana, znalazłem na Peczerskiem okropną trwogę, ruch wielki doróżek, śpieszących wszystkich w jednę stronę i wołających przeraźliwie: «Padoł gore, Padoł gore!». Padoł, jako port nad Dnieprem, był od dawna najbogatszym składem rozmaitych produktów krajowych, rozchodzących się Dnieprem do odległych prowincyj, nawet do obcych krajów, i magazynem milijonowej wartości. Prócz cerkwi cały był z drzewa sosnowego zbudowany, i nadzwyczaj ścieśniony; od rozpoczęcia pożaru, w czasie ogromnej suszy, ratunek był trudnym; po rozszerzeniu się zaś już niepodobnym. Z ogrodu zwanego carskim sadem, widok ginącego w płomieniach Padołu był przerażającym. Ogród napełnionym był masą nieprzeliczoną ludności, różnego stanu, płci i wieku zbiegłych z tego piekła, i przypatrujących się z tej wyżyny ogólnemu zniszczeniu. Pułki szły na obronę od pożaru i wracały unosząc własne życie. Roztopione cukry, woski, oliwy, łoje, płynęły, gdyby lawa z krateru, paląc się różnokolorowym płomieniem, wpływając do Dniepru, i zapalały jego brzegi. W tłumie przepełniajacym ogród dawały się słyszeć jęki zrozpaczonych matek, niemogących odszukać swych dzieci, głosy i płacze rozpaczających kupców, przed chwilą bogaczy, pogrążonych w ubóstwie i nędzy; na każdym kroku widziano łamiących ręce z boleści, mdlejących z rozpaczy. Byli i tacy, którzy rzucali się z wysokości kilkuset sążniowej w nurty Dniepru, by w nich znaleść zapomnienie. Padoł ze szczętem zginął. Ogród peczerski płaczu, boleści, rozpaczy został padołem. Za nadejściem nocy widok był okropniejszy; wokoło panowała ciemność, jeden punkt wielkiego ogniska był wydatniejszym, i tem więcej przerażającym; był to wulkan buchający zniszczeniem; pękały mury odwiecznych świątyń waliły się niebotyczne wieże, padały złocone krzyże, nikły, drogie pamiątki carów, kniaziów, w bogatych zgromadzone klasztorach, a wzbijające się do góry iskry, od walących się gmachów gdy opadały na dół, wyobrażały ognisty deszcz Sodomy i Gomory. Monaster Bracki, będący od innych budowli przestronnym placem oddzielony, i opasany wysokim murem, najdłużej się opierał; lecz gdy żelaza dach kryjące od samego gorąca zamieniły się w ogień, i olbrzym ten upadł. W lochach monasteru był arsenał miejski; składano prochy dla gwardyi municypalnej kijowskiej; gdy ogień się wkradł do lochów, odłamy murów z fundamentów z beczułkami, wznosić się zaczęły do góry; huki i wyłom takie zrobiły wstrząśnienie, zdawało się, że góra Peczerska z ogrodem zadrżały i były zapadnienia bliskie. Dwie doby płomieniem niedostępnym gorzał Padoł, a więcej tygodnia tlały szczątki gruzem przywalone, i żadnym sposobem przez Padoł nie można było przejeżdżać.

5Nagle usłyszałem krzyk, hałas, zamieszanie i trwogę, ogłaszaną przez dzwony, bębny, i latających doróżkami kwartalnych. Krzyczano: «Peczersk się pali! Peczersk gore!». Przed spaleniem się Padołu, mnich jeden głosił i przepowiadał, że cały Kijów się spali; zdawała się spełniać ta przepowiednia, gdy w dzień o dzięsiatej zapalił się na Peczerskim dom komendanta fortecy generała Massa; oprócz tego domu i kilku przyległych, nic się więcej nie spaliło. Pożar został ugaszonym, straż była bardzo silna, nie wpuszczano nikogo do miasta i z miasta. Generał gubernator Miłoradowicz rozkazał chwytać podpalaczy i pilnować tak silnie, że pożar ustał; zupełnie go przerwano – więcej się na Peczerskim nie okazał. Padoł najnieszczęśliwszy przedstawiał obraz; ileż to trupów wpół zgorzałych i zupełnie zwęglonych widziałem, ile nieszczęśliwych ludzi błądzących po ruinach zrospaczonych i wybladłych, w postaci ludzi jakby nie z tego świata, szukali miejsca swej siedziby i nie mogli znaleźć; ileż spoza sterczących rozwalin nie dało sie słyszeć jęków bolesnych, zdradzających ukryte za niemi ofiary. Wyziewy z tlejących kup rozmaitego zboża, zebranego przez podrady, z tlejących się jeszcze futer, skór, sukiennych i bławatnych materyałów, zmieszane ze swędem tłustości i spalenizny tłumiły oddech; dla piersi brakło powietrza, a przebyć ten padoł płaczu nie można było prędko przez zawalone gruzem ulice, i powypalane mosty; sądziłem że się uduszę, nim zdążyłem na Kanawę, część miasta nietkniętego przez ogień”.

6PRZEDRUK ZA: Wspomnienia lat minionych Eu‑go Heleniusza, Kraków 1876, t. 2, s. 353–357.

B. Istne potoki ognia. Pożar na zesłaniu (i inne nieszczęścia)

7Deotyma – Jadwiga Łuszczewska (1834–1908)

8Życie prowadziliśmy niezmiernie samotne. Z wygnańców nie było nikogo innego, a z miejscowymi nie pozwolił nam się poznawać tamtejszy gubernator, człowiek dziwnie tchórzliwy. Ledwie przeledwie przystał na księdza i doktora i to jeszcze dodawał: „Jak najrzadziej widujcie się z nimi, jeśli chcecie, abym o was dobre raporta wyprawiał.”

9Miał wprawdzie ten pobyt dodatnie strony. Był ów ksiądz katolicki przy sporej kaplicy. Był telegraf, cudowny sposób szybkiego porozumiewania się z Warszawą. Było na koniec i niejakie prawdopodobieństwo przyjazdu mojej matki do Symbirska. Wprawdzie i tu zły klimat zagrażał jej zdrowiu, i tu długość drogi przerażała nas dla niej mocno, jednakże z czasem rzecz mogła przyjść do skutku.

10Ale wkrótce i ta możebność znikła, nagle unicestwiona niespodziewaną katastrofą.

11W ostatnich dniach sierpnia zaczęły się w Symbirsku dziwnie częste pożary. Po dwa, po trzy dziennie, i to w różnych dzielnicach, niemających z sobą żadnego stosunku.

12Pierwszego dnia rzecz wydała się przypadkową, drugiego – już budziła podejrzenia, trzeciego – już nikt nie wątpił, że miasto jest podpalone, jak to mówią, na czterech rogach.

13Pomimo wszelkich środków ostrożności, pomimo najrozpaczliwszych wysiłków (bo niczego nie żałują ludzie, którzy bronią mienia i życia), straszny żywioł rozszalał się jak wulkan. Powstawały istne potoki ognia, które szły przez miasto w rozmaitych kierunkach, spotykały się i krzyżowały wzajem, a gdzie przeszły, tam już nie było po co się i schylić. Gdy taki potok płomienny nadchodził, wtedy na zagrożonych ulicach zjawiało się wojsko z bębnami i piszczałkami; to był znak dla mieszkańców, aby opuszczali domy i wynosili się za miasto.

14Dzwony ciągle biły na alarm, chociaż coraz mniej gęsto, bo coraz to któraś cerkiew, spaliwszy się, milkła. Aż w końcu wszystkie zamilkły.

15Piątego dnia, przyszła kolej i na naszą ulicę. Dzięki energii mego ojca dostaliśmy telegę, mogliśmy na niej uratować rzeczy i wynieśliśmy się w pole, gdzie pierwszą noc przebyliśmy dosłownie à la belle étoile. I gdybyż przynajmniej gwiazdy były nam wiernie dotrzymały do końca! Ale nad ranem deszcz zaczął padać i musieliśmy sobie urządzić hotentocką budkę.

16Deszcz nie potrwał. Ze wschodem słońca znów się wróciły owe przerażające upały, od których nigdzie nie było zasłony, bo wokoło miasta panował jeden step wyżółkły, a na kilkanaście mil w okrąg wszystkie wioski także się paliły.

17Szóstego dnia już cała dwudziestotysięczna ludność miasta obozowała na tym stepie. Gubernator ledwie uciekł z pożogi w pożyczanym płaszczu, pałac jego spłonął do szczętu, cały Symbirsk był już teraz jednym morzem ognia. Od bajecznego rozgrzania się atmosfery potworzyły się nad miastem trąby powietrzne, które, pędząc na pola, niosły żarzące węgle i całunem dymu zaciemniały słońce.

18Wtedy wśród obozowisk powstał popłoch niesłychany, ludzie musieli co siły uciekać, bo kogo trąba dosięgła, ten zaduszał się w dymie lub gorzał pod ognistym deszczem. I myśmy ledwie z życiem uszli.

19W owych godzinach nie tylko nam, ale i niektórym nieco wykształceńszym symbirszczanom, przyszły na pamięć Ostatnie dni Pompei.

20Nauczeni straszną przestrogą, przenieśliśmy się o całą wiorstę dalej. Tam z naszych kufrów (cudem uratowanych), z niektórych pożyczonych sprzętów, z der i prześcieradeł zbudowaliśmy sobie szałas, wprawdzie bardzo niski, ale dość obszerny; wchodzić tam nie można bylo inaczej, tylko na czworakach, za to raz usiadłszy, człowiek mógł sobie radzić wcale nieźle i na przekór losom humor nam tak dopisywał, żeśmy tam sobie czytali, mój ojciec gospodarował, ja cerowałam, a nawet napisałam spory ustęp Wandy.

21Jednak wszystko to robiło się mniej więcej na głodno i tu spoczywało drugie niebezpieczeństwo, nie mniejsze od ognia; cała ta koczująca ludność była zagrożona głodową śmiercią. Urządzono wprawdzie na polach rodzaj żołnierskich pieców, gotowano tam jakąś niby zupę, ale to jadło było i okropnie drogie, i ohydne. Każdy też miał jakieś zapasiki, to wina, to pierników, to wędlin, wszelako przezorność nakazywała jak najoszczędniej używać tych skarbów.

22Straszliwsze nad wszystko były noce. Chodziła nieustanna pogłoska, że na zakończenie podpalań będzie rzeź. Kto miał kogo zarzynać? Nikt nie wiedział, ale można sobie wyobrazić, ile z tego powodu rodziło się podejrzeń i posądzeń! A już nikogo bardziej nie posądzano, jak nas, jedynych tam zesłańców.

23Jest to rzeczą dla mnie do dziś dnia niezrozumiałą, jakim cudem ocaleliśmy wtedy? Bo jednak lud zabił kilkanaście osób. Kilkadziesiąt innych zginęło w płomieniach. Nas Pan Bóg otoczył jakąś tarczą nadziemskiej opieki, która sprawiła, żeśmy z tego dantejskiego piekła wyszli żywi, cali, stosunkowo zdrowi, nie straciwszy nawet nic z naszych rzeczy.

24Ale co dusze nasze przeszły, tego i Dante by nie wyśpiewał.

25Kto mógł, ten uciekał. Wózkami, statkami parowymi rozjeżdżano się tłumnie. My tylko jedni, przykuci do miejsca, nie mogliśmy się ruszyć i nie wiedzieliśmy wcale, jaka nas czeka przyszłość, aż sama przyroda podjęła się jej rozstrzygnięcia.

26Nastał już był wrzesień, a skwary ciągle trwały. Sama widziałam, jak nasz termometr pokazywał w cieniu trzydzieści sześć stopni Réaumura! Tymczasem, gdy nadszedł dziesiąty dzień obozowania, wstawszy rano i odsunąwszy derę, co zamykała wejście, wydaliśmy okrzyk podziwienia: pola były bieluteńkie!

27Przymrozek od razu chwycił. W ciągu dnia musieliśmy po części zburzyć nasz biedny szałas, ażeby otworzyć kufry i dobyć sobie futra. Przy takich warunkach niepodobna było dalej wytrwać w polu.

28Z całego Symbirska nic nie ocalalo, prócz nędznych kilkunastu dworków, położonych w niejakim oddaleniu nad wodą. Można sobie wystawić, ile rodzin dobijało się tam o mieszkanie. Jednak mój ojciec tak mądrze zabrał się do rzeczy, że potrafił wytargować dla nas dwa pokoje.

29Gdyśmy się ujrzeli pod prawdziwym dachem, wpośród prawdziwych drzwi i okien, gdzie nic nam na głowę nie kapało, gdzie w nocy żadne zwierzę nie zaglądało, myśleliśmy, jesteśmy w raju.

30Wprawdzie i tam nie brakło zwierząt. Co wieczór seciny szczurów, goniąc się nad pułapem i za ścianami, wyprawiały tak niesłychany sabat, że gdy dla obrony zaprosiliśmy kota, choć kocisko było ogromne, czarne i złośliwe, przecież zlękło się, wydęło grzbiet i uciekło. Myśmy nie uciekli, bo też i nie mogliśmy już wrócić na pole; śnieg padał w najlepsze i w tydzień później była już pyszna sanna.

31I tym to porządkiem zawsze rok toczy się dla tamtych guberni. Dziewięć miesięcy zimy twardej, nigdy nierozmarzającej. Potem sześć tygodni potopu. Dalej sześć tygodni senegalskich upałów. I znów dziewięć miesięcy zimy – i tak ciągle w kółko.

32Pomimo szczurów, które ostatecznie, prócz strachu, nie zrządziły nam żadnej szkody, było nam bardzo dobrze w tych pokojach, ciepłych, obszernych i widnych. Wróciliśmy do naszych zajęć, do naszych przeróżnych zabaw, coraz wdzięczniejsi Bogu, coraz bardziej nad sobą wzajem rozczuleni.

33PRZEDRUK ZA: Deotyma Jadwiga Łuszczewska, Pamiętnik, wstępem i przypisami opatrzył Juliusz Gomulicki, Warszawa 1968, s. 136–139.

C. Naród nasz odstąpił od budy. Pożar w cyrku petersburskim

34Aleksander Nikitienko (1804–1877)

3 II 1836

35Wczoraj zdarzył się w Petersburgu straszliwy wypadek. Od kilku już lat wśród karnawałowych widowisk jarmarcznych pierwsze miejsce zajmuje cyrk Lemana, znakomitego sztukmistrza, którym publiczność zawsze się zachwyca. W niedzielę, czyli wczoraj, dawał on swe pierwsze przedstawienie. Buda cyrkowa się zapaliła. Ludzie siedzący w tylnych rzędach rzucili się do drzwi – a były ich tylko dwie pary. Ci, co siedzieli bliżej wyjścia, to znaczy w fotelach czy zaraz za nimi, istotnie ocaleli. Wkrótce jednak tłum napływający do drzwi nacisnął na nie tak, że nie dało się ich otworzyć. Tymczasem ogień błyskawicznie zamienił go w gorejący stos, gdzie płonęli żywi ludzie. Żadnej pomocy nie zdążono udzielić. Po kwadransie wszystko przekształciło się w węgle i popiół; krzyki ucichły, a pośród dymiących ruin odsłoniły się zwały popalonych trupów.

36Zdarzyło się to o wpół do piątej po południu. Cesarz zrobił wszystko, co mógł, dla uratowania nieszczęsnych, lecz było już za późno. Według „Pszczoły Północy” zginęło 126 osób, wg prywatnych, nieoficjalnych wieści – dwa razy tyle. A ponadto wielu widziało ogromną skrzynię pełną kości zebranych w miejscach, gdzie szalał największy pożar. Leman, właściciel budy, obił ją dla ocieplenia nasmołowaną ceratą, a w dodatku wszystkie deski również były pokryte smołą: nic więc dziwnego, że ogień tak szybko się rozprzestrzenił. Mówią, że pożar powstał od lampy, która stała za blisko ściany i zapaliła ceratę. Dziś przejeżdżałem obok i nie widziałem już niczego prócz czarnej plamy: ciągle tam jeszcze zgarniają zgliszcza, a wśród nich ludzi, co w ciągu kwadransa zamienili się w garść popiołu.

10 II 1836

37Okazuje się, że setki ludzi mogą spłonąć z powodu nadmiernej opieki nad nimi [policji]. Wydaje się to dziwne, lecz rzeczywiście tak właśnie jest. Oto pewna okoliczność pożaru w budzie Lemana, która dopiero teraz wyszła na jaw. Kiedy wybuchł pożar i wewnątrz rozległy się pierwsze krzyki, tłum zgromadzony na placu z okazji świąt rzucił się do budy, by ją rozbierać i uwalniać ludzi. Nagle zjawia się policja, rozgania ciżbę i zakazuje jakichkolwiek działań, dopóki nie przyjadą strażacy, albowiem tylko oni mają urzędowe prawo gasić pożary. Naród nasz, nawykły do bezwzględnej uległości, odstąpił od budy, stanął w przyzwoitej odległości i spokojnie przyglądał się straszliwemu widowisku. Zaś strażacka drużyna zdążyła w sam raz po to, by wyciągać bosakami z ognia popalone trupy. Był wszelako mały wyjątek: kilku śmiałków nie posłuchało policji, ruszyło do budy i wyrwawszy parę desek uratowało trzy czy cztery osoby. Szybko ich jednak odepchnięto. Za to „Pszczoła Północy”, informując publiczność o pożarze, obwieściła, że ludzie płonęli w zadziwiającym porządku i że przestrzegano przy tym wszystkich stosownych zarządzeń. Cesarz, jak mówią, gniewał się, że pozwolono tylu zginąć, ale nikomu to życia nie przywróci.

38Aleksander Nikitienko, Dziennik (fragmenty z epoki mikołajowskiej 1826–1855), przeł. Marta Zielińska, „Przegląd Wschodni” 1991, t. I, z. 2, s. 393–394.

D. Już cedr jak murzyn, jak kruk, jak żałoba wdowia czarny. Pożar kościoła na Litwie

39Franciszek Mickiewicz (1796–1862)

40Kiedy wszyscy podług stopni, godności, majątku, usposobienia. zamiarów, cywilizacyi, obyczajów, skłonności podzieleni na grupy oddali się rozrywkom jesiennego wieczora; kiedy trąby przeraźliwie wrzasnęły, kotły, bębny zagrzmiały; już i kościelne dzwony bezustannie jęczą, wiatr pędzi kłęby gęstych dymów na ulice, tło ich latarnie zaćmiły. Miasto – jak w grobie. Wszędzie wszyscy pytają, co to znaczy? nikt odpowiedzieć nie umie. Wtem wojskowi krzyknęli: „w dzielnicy magazynów sian, owsa, sucharów, mąki, pożar, pożar”!

41Płomień buchnął nad dachy dwupiętrowe pojezuickiego klasztoru. Trwoga, zamieszanie, już drewniane ściany najbliższych kilku budynków jak zarzewie błyszczą, gdy kilka w popiół rozsypane wiatr rozwiewa, już pół linii rynku tworzy ścianę ognistą – drugą, gdy wstęga promieni czoło opasane, około drugiej skrą zarzucona, jak fajerwerkiem Bengala, place, zaułki, ulice po całym mieście zarzewie szkudlów1 i wągł rozjarzony, jak grad bez przerwy lecą, już liźnęło płomię po składach wódek, miodów, olei, smoły, tłustości i pękły pipy, beczki, kadzie, naczynia, butelki. Leją się rzeki ogniste po brukowanej ulicy u podnoża domów, niszczące w perzynę sklepy, do jakich wpłyną, lub zawady, jakie namacać się mogą. Ryknął grom, wstrzęsło się z posady miasto, ogień coraz skwapiony zapuszcza się dalej, proch wywrócił kamienice, bo w sklepach jej prezent naczelnego Polaków wodza, co chwila spodziewanego, był zachowany. Sypie się piasek wapna i cegieł, jak deszcz rzęsisty. Ludzie trwożliwi. Wszędzie niebezpiecznie, wszędzie nie ma potrzebnego przystępu do ratowania. – Już dwie sikawki niebacznie wwiezione spłonęły. Odważniejsi pokaleczeni lub w pół popaleni, a pożar lot swój natęża, objętością skrzydeł niszczącej łuny już okrąża dom Mikołaja, a połknąwszy officynę, stajnię i składy, walczy z murami kamienicy, tam silnie odparty, gwałtownie, zażarcie wpada na kościołek Ś‑go Mikołaja. Cedrowe wiekuiste ściany potnieją, syczą ogniste węże, wijące się po węgłach, już cedr jak murzyn, jak kruk, jak żałoba wdowia czarny, zapali się, to zgaśnie, nareszcie uległ przemocy, z łoskotem i trzaskiem już dycha płomieniem. Przez drzwi leją się ogniów fontanny. We środku budowy migają się cienie człowiecze. Wszyscy krzyczą, co to znaczy? nikt wytłumaczyć nie może. Na dach baczność zwrócono. On jeszcze nietknięty, a słup ognia pokrywa. Na wieży: tam w oknie dwóch ludzi błagają ratunku. Ależ jaki na prędce wymyślić albo wykonać przelękniony lud może? Drabiny podstawione nie sięgają okien kopuły, sznur wielolicznie zarzucony nigdzie skutecznie zawisnąć nie może. – W tem: „synu! synu!” I chrapliwy głos z wieży spada na zebrane tłumy. – Wybiega młodzieniec i sznurem się opasuje, skoczył na drabinę. Już na najwyższym szczeblu, gdyby jaskółka przyczepia się do ściany, nóg i rąk palce zapuszcza w szczeliny, pełznie jak owad, a wznosząc na przemian ręce do góry i niemi maca; – „łap! za krawędzie okna!” – Dał szpryngla, już w wieży. Powróz przez zapory okna przerzuca, a tak wszyscy trzej razem w pół ciała przewiązują się spuszczeni z wieży aż na ziemię przez ludzi, którzy drugi koniec powroza u rąk swych mocno trzymali.

42W prochach mały kościołek, w prochach ośmnaście domów; zginęło śpiących, mniej przytomnych, niewiast, starców, kalekich, dziatek wiele; – a dwie osoby, co w zamyśle obronienia zakrystyi Ś‑go Mikołaja czy podobno tam ukrytej jakiejś patryotycznej tajemnicy pośród płomieni cieniem migali się – a tym to młodzieńca sposobem uratowani zostali.

43Nazajutrz Mikołaj ciężko zachorował, a Barbara, siedząca u głowy jego łóżka, rzewnie płakała. Ksiądz na ociśnienie powrozowe żołądka uskarżał się. Kiedy te trzy osoby nad wypadkiem wczorajszem rozmyślali, leżący, nagle zwracając się do żony, głęboko westchnąwszy, dobitnie te słowa wyrzekł: „Gniewałaś się, że do wdrapywania się na dachy, drzewa i wieże zachęcałem, a dzisiaj płaczesz z radości, że on to doskonale posiada; – nigdy losu dziecka rodzice nie przewidzą, niechże więc wszystko umie, starać się nam o to potrzeba”.

44Mikołaj chory, krwią pluje, słaby, w okopciałych przez pożar murach leży; – w nim ówczesne tajemnice stosunków Białego Orła z Pogonią spoczywają. – Od pożaru codziennie rwie się przędza tu w fabryce patryotyzmu skupiona, a nić ciągnięta obszernego łuku promieniów nadal snuć się nie daje, bo nie ma stosownych do przedsięwzięcia materjałów – jedne w rozsypaniu są w prochy na czas przyszły potrzebne dla kamienicy, albo kościołka – drugie z przyczyny choroby, nieporozumień, wreszcie nowego napływu dotąd jeszcze nie zbadanych bohaterów północy i inne na przyszłość nieprzewidziane wypadki potrzebują nieodzownego zgromadzenia na stanowczą radę, której zebranie, ażeby wrogów mniej biło w oczy, na zbliżające się Sejmiki obywatelskie powiatu tu zawyrokowano i odłożono – a tymczasem ku pomocy cierpiącej ludności przystąpiono. – Gdy Mikołaj, leżący w tej dobroczynnej komissyi prezydował, Barbara również w zgromadzeniu płci swojej niepoślednie trzymała miejsce. – Odtąd dom ich zamienił się w posiedzenia rady jałmużników, w spichrze Opatrzności Bożej dla pogorzelców od serc cnotliwych bez przerwy dostatkami na żywność wypełniane. – A tak wszyscy nieszczęśliwi bez różnicy stanu, religii – w potrzebach dla życia, odzieży, pomieszkania, tak nagłych, w miarę złożonych funduszów opatrowani zostawali. Każda familia była zadowolniona, bo Barbara już to w stosunki urodzenia, nawykłość do wygód, najskrópolatniej wzierając, zawsze odpowiadywała zamiarom obowiązków na ją włożonych.

45A kiedy coraz to nowe sposoby dla wsparcia nieszczęśliwych obmyślano – syn ich z porządku urodzenia drugi J. żądzą litości przejęty wypracował odę o pożarze. – W jej trafnie nieszczęście mieszkańców, popłoch miasta skreśliwszy, nie omieszkał satyrycznie opisać Pawłogrodzkiego huzarów połku, w owym czasie na garnizonie będącego, jak niemniej z łupieztwa sławney policyi miasta pod naczelnictwem nienawidzianego człowieka, wspólnika zwycięztwa Suworowa, – bo jego kamerdynera – a teraz odstawnego podpołkownika, krzyżów Anny 2‑giej klassy, Włodzimierza, Jerozolimskiego kommandora – z rodu małorossyanina Hresiewickiego i innej, podobney hołoty urzędników, od korony moskiewskiej usadowionych, którzy nawet w najgwałtowniejszych nieszczęściach o pomnożeniu majątków własnych nie zapominają. A gdy z pożaru odkryto kątrabandę zagranicznych towarów, – trunków – szczególniej mały zasób starannie ukrytej, a już na wągl w kościołku spalonej broni – nawet o przyczynie wysadzenia się w powietrze kamienicy śledcze badania urządzać się poczęły. – W rozjątrzeniu umysłów wiersz takowy, przez ucznia klassy 4‑ej ułożony, niewymownie przypadł do smaku.

46Damy, trudniące się urzędem jałmużnic, znajdując w nim moc, wzruszającą nawet tyranów serce, i skłaniającą je do koniecznej litości, już własnoręcznie wiele kopii rozpisawszy, puściły je w obieg z razu w powiecie, potem w gubernii i dalej. Zewsząd szlą składki i pochwały dla młodego autora. Ale gotówką okupiono się od dalszych badań nieprzyjaciół krajowców. – Na brzęk monety rozpoczęte komissye zwiniono. Tak cicho w mieście; jak przed pożarem było, a tylko Oda o pożarze w każdego uściech została. Jej niektóre ustępy w towarzystwach deklamowano, a inne dla moskwicinów za przymówki służyły; ci zaś dla Mikołaja zemstę poprzysięgli, gdyby tylko jaka okoliczność wywiązać się mogła.

47Franciszek Mickiewicz, Pamiętnik, z autografu wydał i objaśnił Józef Kallenbach, słowo wstępne Władysława Mickiewicza, Lwów 1923, s. 70–74.

E. Zbiory były już w stodołach. Na wsi galicyjskiej

48Kazimierz Chłędowski (1843–1920)

49Tuż przed moimi egzaminami zaszła ciężka katastrofa w Równem, która nas pogrążyła prawie w zupełną materialną ruinę. Właśnie bawiłem na wakacjach, było to z końcem sierpnia; wcale dobre w r. 1865 zbiory były już w stodołach, a ostatnia fura zbożem wjechała w podwórze. Ojciec mój chory leżał w łóżku, ale mieliśmy trochę otuchy, bo dochód ze zbiorów obiecywał jako tako podeprzeć interesy. Poszliśmy spokojnie spać, ja do mojego pokoju, którego okna wychodziły częścią na podwórze, spichlerz i stodoły, częścią na ogród owocowy i na tyły gumien. Około pierwszej w nocy obudziła mnie jakaś jasność; otwarłem oczy; zupełnie widno było w pokoju i złowrogi szum i trzaskanie w powietrzu mnie dochodziło. Wyjrzałem przez okno; olbrzymie płomienie biły z gumien, straszny pożar huczał już w całej pełni. W mgnieniu oka się ubrałem, ale i ludzie przy gospodarstwie już się pobudzili, biegali bezradnie; wyjrzałem raz jeszcze ku ogrodowi i zdawało mi się, że za płotem widziałem jakąś pochyloną postać uciekającą ku karczmie. Obudziliśmy ojca, którego okno zamknięte okiennicą wychodziło w odwrotną stronę dworu, pobiegliśmy ku gumnom: matka, siostra moja i ja – o ratunku mowy nie było. Nad oświeconymi drzewami latały niespokojnie spłoszone ptaki, a domownicy, ludzie ze wsi pozbiegali się i stali w oddaleniu od ognia, w milczeniu, jakby osłupiali. Kilku rzeźwiejszych parobków rzuciło się do stajni, aby bydło i konie wyganiać; myśmy zaczęli o tym myśleć, aby ruchomości ze dworu ratować, całe snopki bowiem ze słomianych dachów, całe palace się gonty zaczęły się rozpryskiwać na znaczne oddalenie, gnane i wyrzucane prądami wiatru, wywołanymi rozgrzanym powietrzem. Wynieśliśmy chorego ojca z łóżkiem na ogród, ale wiatr dął w odwrotną stronę, nie ku dworowi, tylko w pole i widzieliśmy, że tylko gumna ze wszystkim, co się w nich znajduje, i spichlerz staną się pastwą pożaru. Chłopstwo stało bezczynnie, fatalistycznie, a w tym ciemnym tłumie co najwięcej słychać było od czasu do czasu półgłosem wymówione lamentacje: „Chryste Jezu, Matko Boska, zmiłuj się...” O jakimś zorganizowanym ratunku, o jakiejś straży pożarnej mowy wtedy nie było, a dopiero nad ranem przybyło kilku energicznych ludzi ze służby dworskiej w sąsiedztwach, którzy stajnię i dwór od pożaru zaczęli odosabniać. Nad ranem wielkie, buchające w górę płomienie się zmniejszyły, zbite zboże, ziarno paliły się spokojnym żarem i wydawały gorące i duszące wyziewy, tak że się do paleniska zbliżyć nie było można. W tydzień jeszcze był żar pod popiołami. Gdy zadniało i obejrzeliśmy się po dworskim obejściu, nie było gumna z całoroczną krestencją, nie było spichlerza z resztkami przeszłorocznego zboża, nie było paszy na zimę dla bydła, ale najzupełniejsza majątkowa ruina wytrzeszczała do nas swe zapadłe, złowrogie oczy. Asekurowanym nic nie było, asekuracja była jeszcze dość droga, a ojciec chciał wprawdzie zabezpieczyć zbiory, ale miał pojechać w tym celu do Dukli, jak się z łóżka podniesie. W milczeniu patrzeliśmy się po sobie w małej naszej rodzinie i pytali, co dalej? Gospodarstwa nie było czym dalej prowadzić, półrocznej raty dzierżawnej nie było za co zapłacić, moje dalsze studia nawet były narażone, skąd bowiem wezmę funduszów, aby do Krakowa powrócić. Nie potrzebowaliśmy nawet mówić, kto nas spalił... wiedzieliśmy dobrze, że Feiwel, arendarz z Równego, który poprzysiągł zemstę memu ojcu. Widzieli go ludzie ze wsi, jak podchodził pod gumna... Łotr skończył w więzieniu.

50Dwa dni było zupełnego zwątpienia, ale mój ojciec miał dużo w sobie energii; drugiego dnia wstał z łóżka, zaczął o tym myśleć, jak bydło przezimować, zaczął się z Żydami naradzać. Trzeciego dnia zobaczyliśmy furę zboża, jadącą przez wodę od pana Łukasiewicza, za tą furą poszły inne, przysyłano z sąsiedztw, nawet dalszych, pasze, zboże, mąkę, ratowano pogorzelców po dawnemu, poczciwą jeszcze staropolską tradycją. Niebawem zwieziono tyle, że można było myśleć o dalszym gospodarstwie, Biskup – coś z raty opuścił, Żydzi‑wierzyciele postanowili czekać, nie napierać się o pieniądze, we własnym dobrze zrozumianym interesie, aby pozwolić mojemu ojcu do dźwignięcia się i pracowania dalej na ich lichwę. Ale siły mojego ojca coraz to bardziej się zużywały, nieszczęścia coraz to bardziej przygniatały, dziwaczał, samotniał, robił się odludkiem. Siostra moja jedyną była jego w domu pociechą, ale wskutek tego nie chciał jej na krok wypuścić z domu, nie pozwalał matce z nią wyjeżdżać, tyranizował ją swoją miłością, obawiając się osamotnienia. Nikomu nie wierzył, każdego podejrzewał, to jedno dziecko było dlań całym szczęściem, ale zarazem i źródłem ciągłej troski, pomimo bowiem swego zdziwaczenia czuł dobrze, że panienkę trzeba by kształcić, trzeba by oddać na pensję.

51Po nadludzkich prawie wysileniach, aby gospodarstwo jako tako znowu w ruch puścić, zebrał ojciec tyle grosza, aby mnie znów posłać do Krakowa. Umiałem cenić te wysiłki, pracowałem, jak mogłem, wstawałem o piątej, aby się uczyć na pamięć dosłownie paragrafów kodeksu karnego, aby wbijać sobie w głowę suche postanowienia procedury cywilnej.

52PRZEDRUK ZA: Kazimierz Chłędowski, Pamiętniki, do druku przygotował, wstępem i przypisami opatrzył Antoni Knot, Kraków 1957, t. 1: Galicja (1843–1880), s. 79–80.

F. Dawnym zwyczajem masła na ogień dodał. Na wsi galicyjskiej, z happy endem

53Henrietta z Działyńskich Błędowska (1794–1869)

54Zajętą byłam pisaniem, gdy raptem, uderzona blaskiem, oczy podnoszę, aż widzę całą kuchnię, będącą o kilka kroków od domu, w płomieniu. Zaraz wybiegłam, chłopca na dzwonnicę posłałam, a lokajowi na dach naszego domu kazałam wejść, dziewczętom płótna z posadzki zabrać, maczać w stawie i podawać lokajowi będącemu na dachu. Prześcieradeł poznosili, porządek ustanowiłam, która ma podawać, która maczać, i to w mgnieniu oka. Kuchni nie było co ratować, tylko dom, gdyż okna z gorąca pękały. Służącym moim, pannie garderobiannej kazałam rzeczy, kufry wynosić do ogrodu, pomiędzy drzewa, i jedną na warcie postawiłam, żeby nie rozkradli. Panna Strzelbica, która płakała, desperowała, do ogrodu dalej z dzieckiem wypędziłam, żeby mi głowy nie obałamuciła swoimi piskami. O szkatułkę, kuferek swój troszczyła się. Zaręczałam, aby była spokojną, i sama je powynosiłam. Co do gracików rozstawionych w gabinecie i salonie, nie było czasu o tem myśleć. Lecz Bóg pomoc nadesłał. Wojsko przechodziło, gdy ujrzeli pożar, zaraz się rzucili do domu, aby ratować. Stanęłam sama w ganku, prosząc, aby wszyscy do kuchni rzucili się gasić, gdyż ratując kryształy i inne kosztowności, więcej by potłukli lub zaprzepaścili rzeczy, niż wyratowali się, a że staw pod ręką, rzucili się, ugasili, jeszcze kawał zrębu został. Kucharz głowę stracił, ze szczupakiem w ręku latał, nie chcąc go wypuścić i nic nie robił. Z jego to przyczyny poszło. Aby mu się lepiej paliło, dawnym zwyczajem masła na ogień dolał. Jak buchnęło, niski stary dach zapalił się. Dym już tylko z pogorzeliska szedł, kiedy się zaczęli zbierać z pola na odgłos dzwonu. Przybiegli, myśląc, że mnie będą zemdloną ratować, aż tu widzą mnie dziękującą oficerom i zapraszającą ich na obiad. Żołnierze hojnie wódką uczęstowani zostali. Z tego wypadku ta korzyść, że porządna oficyna kuchenna stanęła, z mieszkaniami i dla dworskich, i gościnne pokoje i łazienki. Doskonały był rozkład tego domu.

55Henrietta z Działyńskich Błędowska, Pamiątka przeszłości. Wspomnienia z lat 1794–1832, Warszawa 1960, s. 272–273.

Notes de bas de page

1 tu wyraz nieczytelny – przypis wydawcy.

Précédent Suivant

Le texte seul est utilisable sous licence Creative Commons - Attribution - Pas d'Utilisation Commerciale - Pas de Modification 4.0 International - CC BY-NC-ND 4.0. Les autres éléments (illustrations, fichiers annexes importés) sont « Tous droits réservés », sauf mention contraire.