1. Kraków 1850
p. 267-313
Texte intégral
A. Oczyma dziecka
1Helena Modrzejewska (1840–1909)
2Było to w niedzielę w lipcu r. 1850 w samo południe. Upał był nieznośny. Przyszedłszy z kościoła, ciotka Teresa rozebrała mnie i moją siostrę zupełnie, zawdziawszy tylko długie, sięgające do kostek bluzy z ciemnego perkalu i nałożywszy perkalowe pantofelki na gołe nogi. Kąpiel była dla nas już przygotowana, gdy wtem ktoś wpadł, wołając: „Górne młyny się palą”. Moi bracia wszyscy czterej wybiegli, zaraz odezwał się dzwon alarmowy, a w pół godziny później ujrzeliśmy płomień na dachu biskupiego pałacu, a jednocześnie prawie na przeciwległej stronie ulicy Grodzkiej. Zdawało się, jakby całe miasto w kilku rogach naraz było podpalone. Popłoch był niesłychany. Matka, zostawszy prawie sama z ciotką Teresą i jedną służącą, wszyscy bowiem porozbiegali się po mieście, nie wiedziała, od czego zacząć, ale najpierw chciała nas widzieć w bezpiecznem miejscu, wysłała nas zatem z ciotką na łąkę św. Sebastiana i tam kazała czekać, dopokąd sama nie przyjdzie. Ja, wziąwszy pod pachę żywot św. Genowefy, jako najcenniejszy skarb, a czytać już umiałam, nauczywszy się tej sztuki już w szóstym roku życia, chwyciwszy moją siostrę za rękę, pociągnęłam ją z sobą i pobiegłyśmy naprzód na łąkę.
3Przestrach taki nas ogarnął, żeśmy biegły, nie patrząc pod nogi, i gdyśmy już były na środku łąki, nie spostrzegłyśmy zapełnionego wodą i porosłego zielskiem rowu, który przez całą prawie długość przecinał łąkę. W jednej chwili moja siostra znikła mi z przed oczu, a ja znalazłam się blisko po szyję w wodzie. Szczęściem w tej chwili uczułam palce mojej siostrzyczki, czepiające się mego ramienia, chwyciłam ją za rękę i, cofnąwszy się do brzegu, wyciągnęłam ją na ląd. Jak się to stało, nie wiem, ale żywot św. Genowefy nic na tem nie ucierpiał, okładka tylko była zmoczona.
4Kąpiel ta ochłodziła nas; ochłonąwszy z pierwszego przestrachu i otrząsnąwszy się trochę z wody, zaczęłyśmy się oglądać wkoło. Niebo było przesłonięte dymem od strony miasta. Słońce paliło, susząc nam szaty. Mnóstwo ludzi wyległo na łąkę, ratując, co kto mógł, i naraz ujrzałyśmy naszą biedną ciotkę zziajaną, przelękłą. Jedną ręką wlokła za sobą pierzynę, a drugą przyciągała do piersi czule moją dużą lalkę. To wszystko, co w pomieszaniu ocaliła z pożaru.
5Skoro nas zobaczyła, upuściła pierzynę i usiadła na niej, przywołując nas gestem do siebie. Tu się polały słowa, jak ulewa tatrzańska. Łając nas za to, żeśmy się oddaliły, zżymając się, patrzyła na nas swemi czarnemi oczyma gniewnie, aż się zimno zrobiło, ale gdy spostrzegła nasze zmoczone bluzy i gdyśmy jej opowiedziały o naszym wypadku, natychmiast rozczuliła się.
6Zerwawszy się prędko z ziemi, zaczęła wykręcać nasze bluzy i wylewać wodę z trzewików, i głaskać nas kolejno po twarzy, nazywając „biednemi sierotami”; nareszcie oznajmiła nam, że musimy iść na Krzemionki szukać noclegu u pani K., dalekiej znajomej, bo domy w mieście wszystkie się palą.
7Po drodze zaczęłyśmy uczuwać głód. Od śniadania bowiem nic w ustach nie miałyśmy. Ciotka nie mogła nic nam kupić, bo pieniędzy przy sobie nie miała, szczęściem spotkałyśmy w drodze poczciwą żydówkę, Mośkową, która matce mojej towarów dostarczała. Ta, litując się nad nami, kupiła nam parę kukiełek, a na dodatek westchnąwszy, z kilkakrotnem „o wej”, obdarowała mnie i siostrę parą „makagig” i tak poszłyśmy o żebranym chlebie na tę Kalwarję, jak moja ciotka solennie wyrzekła.
8Pani K. nie przyjęła nas bardzo gościnnie. Nie uśmiechnęła się do nas, co jej zresztą chwalę, ale zaczęła narzekać na szczupłość swego mieszkania i brak służby. Zdecydowała się jednak wziąć mnie do swego łóżka, ciotka zaś miała spać na sofie, siostra moja na krzesłach.
9Skoro tylko inslokacja została zapewnioną i nikt na mnie nie uważał, wymknęłam się do ogródka i zaczęłam czytać moją Genowefę, a skoro się ściemniło, zamknęłam książkę i wybiegłam na pagórek.
10Tu uderzył mnie widok nadzwyczajny. Całe miasto było w płomieniach. Iskry leciały w górę, dym w rozmaitych odcieniach kłębił się, krwawa łuna rozjaśniała horyzont.
11Nie wiem, czy to była reakcja, czy też prawdziwy zachwyt, ale wpadłam w szaloną radość na ten widok, zaczęłam klaskać w ręce i wołać: „Ah! jakie to śliczne”.
12Mój zachwyt został niemile przerwany dość silnem uderzeniem w plecy. Obejrzałam się i ujrzałam ciotkę Teresę z marsem na czole i ręką podniesioną, gotową do drugiego uderzenia.
13„A ty, bezbożna dziewczyno, cały majątek twej matki idzie w popiół, a ty się cieszysz? idź zaraz do pokoju, módl się i proś Matki Boskiej, by ci ten grzech odpuściła”.
14Było to pierwsze uderzenie, jakie odebrałam w życiu, to też taki szalony gniew mnie ogarnął, że, zacisnąwszy pięści, chciałam się rzucić na nią, ale tylko krzyknęłam i uciekłam do altany, gdzie po chwili oddałam się strasznej, bezdennej rozpaczy. Od spazmatycznego łkania dostałam skurczu pod sercem.
15Biedne ciotczysko zaczęło mnie przepraszać, całować, wodę na serce przykładać, aż nareszcie po niejakim czasie udało jej się uspokoić mnie i zaprowadzić do pokoju.
16Tam ubrawszy mnie w nocną koszulę p. K. (kolosalnej i bardzo otyłej osoby), pozawijawszy zbyt długie rękawy, spiąwszy szpilką zbyt obszerny kołnierzyk, ułożyła w łóżku, odmawiając głośno ze mną modlitwę.
17Tak się zakończył ów dzień pamiętny. Matka moja przyszła na drugi dzień rano, zmęczona, z śladami łez na twarzy. Jedyną rzeczą, jaką wyniosła z pożaru, była szkatułka, w której zamykała swe stare koronki, biżuterię i pieniądze, ale gdy wyszła z nią na ulicę, jakiś człowiek potrącił ją tak gwałtownie, że aż upadła na bruk, on zaś, wyrwawszy jej z rąk szkatułkę, uciekł. Wołania jej na nic się nie przydały, bo każdy był sobą zajęty, a policja w takich razach, jak zwykle, była nieobecna.
18Przez kilka dni przenosiliśmy się z jednego domu do drugiego, szukając gościnności. Były to dnie swobody dla mnie. Mogłam od nikogo niewidziana usiąść w kącie lub skryć się za tobołami pościeli i bielizny, uratowanej od pożaru, i tam czytać swobodnie żywot świętej, którą uwielbiałam i kochałam. Prawie się cieszyłam, że nie miałam domu, bo może przyjdzie nam, jak Genowefie, schronić się do lasu i żyć korzonkami i mlekiem grzecznej łani. Do tego nie przyszło, ale przyszły dni ciężkie, dni wielkich dla mojej matki kłopotów, a częstych postów dla nas. Noce bezsenne, noce łez i westchnień, żal za lepszą przeszłością i dni strasznych trosk o jutro. Patrząc na tę codzienną walkę z życiem mej biednej matki, na jej łzy, na tysiączne przykrości, na jakie była wystawiona, dojrzewałam przedwcześnie i robiłam się nad wiek wrażliwą i odczuwającą.
19Matka nasza straciła w tym pożarze cały prawie majątek. Dochód bowiem stanowił czynsz z tych dwóch kamienic, z sobą złączonych i chociaż domy te były asekurowane, jednak przez zapomnienie rata asekuracyjna nie została na czas wpłacona i całe mienie poszło z dymem...
20Wprawdzie ze składek publicznych zaczęły mury spalonego domu znów się restaurować, ale widocznie losy nie chciały, abyśmy, jak dawniej, opływali w dostatku, gdyż zaledwie mury zostały wzniesione, gdy sąsiedni dom, odbudowany z na wpół spalonych cegieł, runął i swym upadkiem powalił świeży jeszcze mur naszego domu. Matka opuściła ręce, ponieważ fundusze, jakie miała, wyczerpały się, a nawet dług został zaciągnięty na dalszą budowę. Po miesiącu walk wewnętrznych i bezsennie spędzonych nocy to, co zostało z domów, trzeba było puścić na licytację, aby przynajmniej długi zapłacić. Był to dzień smutny, gdy wróciwszy do domu, mama, nie zdejmując z głowy kapelusza, usiadła na łóżku i zaczęła szlochać, następnie przywołała braci i odezwała się do nich złamanym głosem: „Nie mamy już domu, a musimy się tułać po kątach, czuć się dobrze; lecz wkrótce będziecie musieli pracować na życie”. Następnie wstała, obmyła oczy zimną wodą, zmieniła ubranie i wróciła do swych zajęć.
21Ta krótka scena zrobiła na moim dziecinnym umyśle wielkie wrażenie, poszłam do kuchni, gdzie ciocia Teresa gotowała kolację i opowiedziałam jej, co słyszałam. Biedna ciotka, która właśnie mieszała prażuchy, tak się tą wiadomością rozjątrzyła, że, wbiwszy ze złością drewnianą łyżkę w pulchne i prychające ciasto, zawołała: „A co – mówiłam, że tak będzie. To ten psiajucha, sąsiad, tego narobił” – potem nagle rozczuliwszy się, chwyciła mnie i zaczęła całować, płacząc i mówiąc: „Biedne sierotki, co się też z wami stanie?”
22„Będziemy pracować” – rzekłam – „a mama mówi, że chłopcy muszą zarabiać na życie; jeżeli oni mogą, to ja i Józia możemy także, jak dorośniemy”. „Ty będziesz pracować? a cóżbyś ty mogła robić temi rączkami? A to skaranie Boże!” i znów zapłakała, lecz za chwilę spojrzała na piec i zawołała: „Gwałtu! moje prażuchy się przypalą! Idź już, idź, nie przeszkadzaj mi, bo muszę kolację szykować”.
23Na drugi dzień rano prosiłam ciotkę, żeby mnie nauczyła szyć. Pierwszem mojem dziełem na tem polu było obrąbienie sześciu ścierek, przeplatane robieniem pończochy. Mniej już czytałam niż dawniej, po części dlatego, że Jansen wyjechał do Warszawy, nie było więc nikogo, coby mi dostarczał książek, a naszą zaś biblioteczkę po ojcu pożar pochłonął, a po części znów dlatego, że wzięłam siebie na serio i naprawdę chciałam pracować w tej myśli, że kiedyś zostanę krawcową lub założę magazyn mód. Mnóstwo zabawnych planów roiło mi się po dziecięcej głowie, a jeden miał być praktyczniejszy od drugiego (...).
24PRZEDRUK ZA: Helena Modrzejewska, Wspomnienia i wrażenia, Kraków 1929, s. 39–46.
B. Oczyma jeszcze mniejszego dziecka
25Maria z Mohrów Kietlińska (1843–1927)
26(...) Tylko nadludzkiemu wysiłkowi młodzieży akademickiej zawdzięczać należy, że gmachy te ocalały. Wiadomość, że pałac Biskupi i kościół Franciszkanów gore, wytrąciła naszą domową drużynę z jakiej takiej równowagi. Powstał płacz i lament, żal wzbierał serca...
27W tym powszechnym zamieszaniu nie spostrzeżono, że brakuje p. Stolzman (...) może wyszła na miasto zbadać sytuację. Późnym wieczorem ojciec zszedł ze swego stanowiska – dachy były tak zlane, że już w mieszkaniach pokazywały się plamy na sufitach. Zmęczony mój ojciec, chcąc choć trochę dać wypocząć znużonym członkom, wszedł do sypialnego pokoju, odrzucił kapę z łóżka swojego i cóż ujrzał? Oto chude nogi obute w eleganckie trzewiczki p. Stolzman, leżącej na brzuchu z głową pod poduszką, spod której dał się słyszeć płaczliwy głos: „Czyli pali się jeszcze?”.
28„Wstydź się pani chować głowę jak struś w piasek” – zawołał ojciec. „Pali się miasto, wszyscy pracujemy, niepokoimy się o panią. Wyłaźże pani i pokaż się p. Rudolfowej, a potem weź się do jakiej pracy, której wszyscy mamy pełne ręce”. Komiczny ten epizod wśród groźnej sytuacji na chwilę tylko oderwał myśl naszą. – Mnie kazano pójść do łóżka, a po wrażeniach dnia, usnęłam.
29Wczesnym rankiem obudził mnie ogromny ruch na plantach, płacz kobiet i dzieci, lament i krzyki... Pobiegłam do okna i z trwogą ujrzałam istne mrowisko ludzi, zalegających ścieżki i trawniki. Nieszczęśliwi pogorzelcy, obciążeni tobołkami, unosząc w kufrach, koszach i tłumokach swój dobytek, rozbili obozowisko na plantach. Między ruchliwym tłumem uwijały się wiejskie mleczarki z dzbanami mleka, przekupki z gorącym barszczem, bułkami itp. artykułami żywności.
30Mieszkańcy wolnych od ognia dzielnic znosili w koszach co mogli na razie, aby pokrzepić siły biedaków niewyspanych, zrozpaczonych. Poczciwy jeszcze w owym czasie lud krakowski okazał dobroć serca i prawdziwe miłosierdzie dla nędzy ludzkiej, bezgraniczną bezinteresowność. Bez zrzeszeń i komitetów znosił każdy, choć niezamożny, co w domu posiadał lub nabyć mógł, aby tylko ulżyć doli pogorzelców.
31Widziałam wiele dzieci spłakanych, trzymających na ręku swoje psy i koty, uratowane z pożogi. Dowiedziałam się, że nikt w domu naszym oka nie zmrużył. W okropnym upale, mimo wczesnego ranka, wzięto się do polewania prędko schnących dachów gontowych i do wynoszenia cenniejszych rzeczy do piwnicy. Gorzał już kościół Dominikanów, ul. Stolarska i południowa połać Małego Rynku. Nagle usłyszałam podniesiony głos mojego kochanego i łagodnego zawsze ojca: „A łotry! A łajdaki! Niech ich Bóg skarze za to!”. Złorzeczeniom tym wtórowały i inne głosy. Powodem rozgoryczenia była wiadomość, że pociąg z kilkoma oddziałami sławnej straży pożarnej, który wysłała Warszawa, został zatrzymany przez Austriaków w granicy Szczakowa i zawrócić musiał z powrotem!!... Niecny i podły ten postępek władzy oburzył całą ludność do najwyższego stopnia. Na plantach zakotłowało się, powiększył się lament, ludziska padali na kolana wzywając na Austriaków pomsty Bożej... Gdy wyszłam na podwórze, żar i odór spalenizny mnie dusił. Wysoko w powietrzu zaczęło fruwać jakby jakieś ptactwo czarne różnej wielkości, to się wznosiło, to wirowało, wreszcie opadało powoli na nasze podwórze. Rzuciliśmy się zaciekawieni co to być może, do podnoszenia tajemniczych kawałków: był to spalony, brunatny papier, który się za dotknięciem rozsypywał. Niektóre większe arkusze trzymały się jeszcze dobrze, wydrukowane lub zapisane pięknym pismem gotyckim z bardzo ozdobnymi winietami... Powstał domysł, że biblioteka Dominikańska się już pali! Któryś z mężczyzn zawołał: „To białe kruki”, co mnie zadziwiło, gdyż kruka białego nigdy nie widziałam nawet na obrazku, a to cośmy z ziemi zbierali było czarne lub brunatne. Długie lata przechowywałam te szacowne szczątki lepiej zachowane, lecz przy licznych przeprowadzkach moich zaginęły.
32Biblioteka Dominikańska liczyła się do bardzo cennych i bogatych. Zarzucano zakonnikom, że ratując gorliwie swoje spiżarnie, z których wynoszono ogromne połacie słoniny i inne zapasy, zostawili na pastwę płomieni bezcenne skarby sławnej książnicy klasztornej. Nie wiem, czy to prawdą było, lecz zarzut ten przylgnął na zawsze do braci św. Dominika... Mam cześć dla cudownego obrazu m[atki] B[ożej] Różańcowej, podziwiam przepiękną architecturę kościoła, lecz Dominikanów, opasłych mnichów, nie lubię... Być może, że animozja moja do tego zakonu pochodzi od legendy o połaciach słoniny, zasłyszanej w wieku dziecięcym.
33Pożar, strawiwszy południową stronę Małego Rynku, wraz z kościołem i klasztorem oo. Dominikanów, odwrócił od naszej dzielnicy niebezpieczeństwo.
34Ul. Grodzka z obydwóch stron stała się morzem ognia aż po kościół św. Piotra. Mimo tych coraz okropniejszych wieści, nie można się było oddawać żalowi, lecz trzeba było brać się do ulżenia strasznej niedoli rozbitków z tego niszczącego żywiołu, ponieważ wiatr, silny przedtem, wziął inny kierunek. Poschodzili z dachu panowie i służba i zabrano się do akcji wyżywienia choć cząstki pogorzelców. Rozbiegli się ludzie po zakup mięsa i innych artykułów żywności. Drobny lud z okolic Krakowa dostarczał skwapliwie wszelkich potrzeb i dużą odznaczył się ofiarnością. W kuchniach naszego domu całe dni gotowano, co można było. Panie i sługi zarówno były zajęte. Zapasawszy fartuchy, skrobały kartofle, marchew itp., krajały mięso i dzieliły na porcje, po które zgłaszały się z plant matki i zgłodniałe dzieci, a wobec lamentu i płaczu tylu nieszczęśliwych, pozbawionych dachu i mienia, w głowach się mieszało i ręce drżały z żalu i pośpiechu.
35W pięknym mieszkaniu wuja Steinkellera umieszczono chorych, którymi zajęła się p. S[teinkellerowa] z towarzyszką p. Stolzman, wstydzącą się swojego tchórzostwa z dnia pierwszego, która podwoiła gorliwość swoją w niesieniu pomocy cierpiącym. W tym okropnym czasie byliśmy wszyscy wykolejeni ze zwykłego trybu życia; szkło, porcelana, wszelkie garnki i dzbanki, wszystko było w ruchu od rana do nocy. Ja sama przez sztachety ogrodu wysuwałam garnuszki z mlekiem lub rosołem, po które przybiegały dzieci, a że dostać się do sztachet nie mogły, więc jedne podsadzały drugie do góry; sposob ten nie zawsze okazywał się praktycznym.
36W nieszczęsnym tym roku było dużo młodzieży z Kongresówki w zakładach naukowych w Krakowie, więc gdy rozeszła się wieść o strasznym pożarze, wiele osób, zaniepokojonych losem swych dzieci lub krewnych, zjechało się na granicznych komorach, w nadziei, że wobec żywiołowej katastrofy Moskale nie będą robili trudności w przebyciu granicy bez paszportów. Jakże się biedni pomylili! Na Michałowicach siedział satrapa bez serca, głuchy na prośby i błagania płaczących matek, które patrzeć musiały na pożogę z góry Michałowickiej. Między tymi była także siostra ojca mojego, Józefa Kucieńska, z Miechowskiego, mająca syna i staruszkę – matkę męża w Krakowie. Zrozpaczone kobiety na klęczkach błagały o pozwolenie przejazdu, lecz nadaremnie. Wtedy ciotka Kucieńska powzięła szczęśliwy zamiar. Za wsią Michałowice posiadała mały folwark zwany Sołtystwem; tam niby dla odpoczynku zaprosiła wszystkie panie, a doczekawszy się nocy, zorganizowała pieszą wyprawę w kilku mniejszych grupach, pod przewodnictwem przemytników, ludzi pewnych, o których wówczas nie było trudno. Przed północą wyruszono ku Krakowowi bocznymi ścieżkami, kryjąc się chwilami po zaroślach i wąwozach, i udało się wszystkim, mimo czujności moskiewskich obieszczyków, dostać do Węgrzec, punktu zbornego na terenie austriackim. Tu w jasności strasznej łuny szły szosą, mimo znużenia przyspieszając kroku, pędzone wewnętrznym niepokojem i żalem. Pamiętam, jak wczesnym rankiem przyszła do nas ciotka Kucieńska, w podartych trzewikach i wystrzępionej sukni, rozczochrana i brudna od częstego kładzenia się na ziemi i przysiadania pod krzakami przy pojawieniu się straży granicznej. Matka jej męża, sędziwa pani Dinot de Vignenil mieszkająca przy Małym Rynku, vis‑à‑vis palącej się połaci tegoż, wraz z wnukiem, gdzieś się zapodziała, więc znowu lament i płacz. Szczęście, że odnaleziono zgubę u kogoś znajomego, w bezpiecznym schronieniu, a p. Dinot, oprócz popękanych z żaru szyb, znalazła za powrotem mieszkanie w porządku, co zawdzięczała opiece właściciela domu prof. Kantego Kowalikowskiego.
37Przeszło dwa tygodnie dymiły zgliszcza miasta i wspaniałych świątyń. Ogień przenosił się czasami na oddalone dzielnice, jak pn. Kleparz i inne, co dało powód do przypuszczenia, że jakaś zbrodnicza ręka tu działała... Lecz pożary gaszono prędko, ludzie już ochłonęli trochę i nabrali wprawy w zapobieganiu szerzenia się ognia. Do chwili obecnej (mam lat 75) pamiętam wrażenie, którego doznałam, wyszedłszy z matką po 2 tygodniach z domu. Stanęłyśmy u wylotu ul. Floriańskiej w Rynku. Okropny widok przedstawił się oczom naszym. Ul. Grodzka zawalona gruzem, jeszcze miejscami dymiącym. Poszłyśmy ul. Mikołajską, przez planty, w stronę kościoła Dominikanów, gdzie w całej grozie przedstawiły się nam sterczące, nagie mury przepięknego kościoła, klasztoru i biblioteki. Ludzie klękali, zawodząc z żalu, inni, milcząc, jakimś tępym wzrokiem ogarniali może resztki swojego mienia.
38Zwróciłyśmy się tą samą drogą na planty od strony ul. Zwierzynieckiej. I tu żałosny widok! Wypalony w środku kościół Franciszkanów i zgliszcza pałacu Biskupiego! Nagie pnie kasztanowych drzew sterczały jeszcze miejscami... Z sercem ściśniętym powróciliśmy do domu, gdzie jeszcze po ostatnich tygodniach zamieszania był nieład wprawdzie, lecz bez większej szkody. Ja, że byłam trochę beksa z natury, płakałam rzewnie, a ojciec wymawiał matce, że mnie na tę smutną wyprawę ze sobą wzięła. Ale jak już na początku moich wspomnień dziecinnych zapisałam, matka moja trzymała się zasady: aby dzieci nie uchylać od widoku nędzy ludzkiej. „Niech się wypłacze – rzekła – i pożałuje nieszczęśliwych”.
39PRZEDRUK ZA: Maria z Mohrów Kietlińska, Wspomnienia, opracowała Irena Homola Skąpska, Kraków 1986, s. 68–71.
C. Oczyma pamiętnikarza profesora
40Fryderyk Hechel (1795–1851)
26 lipca
41Nie opisuję tutaj po szczególe okropnych pożarów, które trzecią prawie część miasta pochłonęły: pierwszy większy w dniu 18 b.m., drugi w tydzień po nim; nie opisuję dlatego, iż te nieszczęścia, które w tych dniach miasto nasze dotknęły, nie tylko we wszystkich dziennikach polskich, ale nawet i zagranicznych szczegółowo opisane zostały, dla potomności zatem wiadomość o nich zaginąć nie może. To tylko dodać muszę, iż pomimo upowszechnionego w mieście mniemania, jakoby ogień w kilku miejscach podłożony został, a to w celu wzniecenia jakiegoś zaburzenia lub okradzenia palących się mieszkańców, zbrodnia tak szkaradna miejsca nie miała. Lud prosty głupi i kobiety tak wielkim niespodziewanym ogniem przestraszone fałszywe domniemania bezzasadnie utrzymywały, a nawet kilka osób o podpalanie podejrzanych schwytano i uwięziono, bliższe atoli onych śledztwa fałsz oskarżenia oczywiście okazały.
42Jeżeli kto o spalenie miasta ma być obwiniony i do odpowiedzialności pociągniony, to sam rząd, a osobliwie policja nad bezpieczeństwem miasta czuwać obowiązana i ospała, i niedbałość samychże właścicieli domów, ale rząd nie tylko teraźniejszy, lecz i byłej kochanej Rzeczypospolitej. Czy godziło się, aby rząd zezwalał na krycie gontami domów miasta, będącego niejako stolicą kraju? Ale nie tylko same gonty przyczyniły się do tak nagłego rozszerzenia się ognia; do powiększenia onego i do wypalenia się do szczętu domów przyczyniły się najwięcej latarnie w domach dla oświetlenia schodów stawiane, jako też ganki i schody wszędzie drewniane. Skoro taka latarnia ogniem się zajęła, zapadała się i zapalała schody drewniane, a te znowu – ganki, stąd ogień z góry i z dołu powstawszy, wszystko, co tylko było drewniane, w popiół obrócił; stąd większa część domów zupełnie jak piece wapienne wypaliły się, a mieszkańcy z przyczyny zajęcia się ogniem ganków i schodów, sprzętów nawet swoich i kosztowności po większej części uratować nie mogli.
43Nadto tak ze strony rządu, jako i właścicieli tak lekkomyślne było zaufanie, iż miasto nasze palić nigdy nie będzie, iż sikawki i inne narzędzia do gaszenia potrzebne były w zupełnym nieładzie, zapomniane i popsute, i już część znaczna miasta była ogniem zajęta, a sikawek jeszcze nie było, a gdy nadeszły, zaledwie jedna lub dwie mogły być użyte, inne zaś były zepsute, a wszystkie okazały się za małe i za słabe do tak wielkiego ognia, żadna bowiem dachów nie sięgała. Sprowadzono więc sikawkę rządową z Podgórza, a nawet z Miechowa na drugi dzień sikawki przysłano, ale już było za późno, gdyż co zgorzeć miało, zgorzało, i posłużyły one tylko do gaszenia palących się do szczętu domów dniem pierwiej ogniem już zajętych.
44Do tak nagłego zajęcia się ogniem wielu domów obok siebie stojących przyczyniła się bardzo wielka susza, która tego lata bez przerwy przez dwa miesiące trwała. Trzaski więc, którymi domy pokryte były, tak wyschły, iż najmniejsza iskra do zapalenia onych wystarczała, co tym prędzej nastąpiło, gdy się do ognia wiatr od palących się młynów na miasto wiejący przyłączył. W czasie jasnego dnia postrzec nawet nie można było, jak iskry i palące się głownie, wiatrem uniesione, przez kilka domów przelatywały i opodal leżące domy zapalały. Stąd w pospólstwie powstało to błędne mniemanie, iż złoczyńcy domy podpalali, co jak wyżej powiedziałem, zupełnie mylnym było: naprzód, iż ogień rozchodził się zupełnie w kierunku ówczesnego wiatru z zachodu na wschód wiejącego, po wtóre, iż dom obywatela Lierhamera przy ul. Wiślnej dlatego ocalał, iż blachą był pokryty, a na nim niezmierne mnóstwo niedopalonych gontów z innych domów wiatrem naniesionych znaleziono, i gdyby inne domy podobnież były pokryte, równie by ocalały. Wprawdzie kościoły i biblioteka księży dominikanów były i dachówką pokryte, ale będąc niedostatecznie bronione jako wysokie i ogromne gmachy i znajdując się wśród wielkich płomieni, do tego stopnia się rozpaliły, iż i dachówka ich ocalić nie mogła. Kościół dominikański z powodu popękanych od bliskiego ognia okien i z wpadnienia iskier i gontów palących się wiatrem porwanych, wewnątrz naprzód palić się zaczął, od wieków bowiem wyschłe ołtarze i ławki drewniane ogniem się zajęły. Toż samo zapewne stało się i z kościołem księży franciszkanów. A tak nie podpalacze, lecz opieszałość rządu i niebaczność właścicieli za główny powód tak wielkiego pożaru uważać się powinni. Gdyby w czasie palenia się wiatr na inną stronę miasta skierował się, całe miasto poszłoby w perzynę; a co jeszcze łatwo nastąpić może, jeśli dachy, jak dotychczas, pozostaną drewniane, a wiatr kiedy z palącego się jakiegoś domu na nie zawieje.
45Co do drugiego ognia na Kleparzu, ten także z niedbałości mieszkańców powstał, a gdy obok stojące domy były także drewniane, nie dziw więc, że się spaliły i że dopiero ogień szerzyć się przestał, gdy pobliższe domy rozrzucono i prawie z ziemią zrównano. Wreszcie mieszkańcy, już czujniejsi, żwawiej do obrony rzucili się, łatwiej też było domy niskie i zupełnie drewniane rozrzucić i tym sposobem szerzenie się ognia wstrzymać, zawsze jednak kilka domów zgorzało. W pierwszym pożarze spaliło się 180 domów i 4 kościoły. Wiele też właścicieli tym nieszczęściem do zupełnego ubóstwa przyszło, ale i to nie zupełnie bez ich winy, wielu bowiem domów swoich w towarzystwie ogniowym nie zapewnili, wielu fałszywą pewnością, iż Kraków palić się nie będzie, zwiedzeni, opłacać zaprzestali. Spodziewać się należy, iż tak wielkim nieszczęściem nauczeni, domy swoje na przyszłość inaczej stawiać i w towarzystwie ogniowym zabezpieczać będą.
46PRZEDRUK ZA: Fryderyk Hechel, Kraków i ziemia krakowska w okresie Wiosny Ludów. Pamiętniki, wstępem i przypisami opatrzył Henryk Barycz, Wrocław 1950, s. 392–393.
D. Oczyma pamiętnikarza – dzierżawcy podkrakowskiego majątku Kazimierz Girtler (1804–1887)
47Czytałem sobie – pomykając się od czasu do czasu za żniwiarzami – jakoweś Kraszewskiego dzieło, gdy spostrzegłem Ignacego Odrzywolskiego jadącego od Miechowa ku Kalinie i nie wyszło pół godziny, obaczyłem idącego ku mnie i w pole. Ruszyłem się naprzeciw, ale na jego twarzy był wyraz trwogi.
– Co ci jest, kochany Ignasiu? Co ci jest? Mów!
48A on, zadyszany, idąc ku mnie w górę, przystanął i rzekł silnym głosem:
– Kraków się pali.
49Patrzę mu w oczy, czy drwi, czy w gorączce plecie, on znowu: – Kraków cały gore! [...].
50Wkrótce rozeszły się rozmaite bajki: że do szczętu Kraków się spalił, tylko Zamek ocalał; że ludność, pozbawiona dachu i przytułku, porzuciwszy straszne zgliszcza, rozeszła się na wsie okoliczne; że Kraków podpalono; że połapano jakichś galicyjskich urwisów, sprawców tej zbrodni. Byliśmy całą dobę w najstraszliwszej niepewności, drżąc o narodowe skarby i życie drogich nam osób, aż nareszcie czysta prawda wykryła się.
51Nie wątpię, iż tak wielkiej wagi zdarzenie zajmie w rocznikach Krakowa niejedną smutną kartę; nie wątpię, że znalazło już niezawodnie niejednego kronikarza lub opisywacza dorywczego, który własnym okiem zmierzył całą okropność wypadku i rozumem osądził fatalne jego następstwa. Ja, oddalony, nie mogę się wdać w opowiadanie fragmentaryczne, jednakże moje stosunki z niektórymi ludźmi godnymi wiary a pełnymi zdrowego sądu, którzy byli czynnymi świadkami w tych dniach pamiętnych ognistej powodzi, zjednały mi ich opowiadania, a te godzi mi się powtórzyć.
52Od kilku dni piękna panowała pogoda. Z czystego nieba dopiekało skwarne lipcowe słońce, a przy tym ciągle wiejący zachodni silny wiatr na ten raz przeciw swej naturze suszy tylko dodawał, tak iż zdało się, że drzewa poschną, a w głębi ziemi nawet kropla nie zostanie wilgoci. Południową godzinę – jakby we Włoszech – spędzano w zacienionych mieszkaniach i jak w srogi mróz, tak w ten afrykański upał ci tylko chodzili po mieście, których konieczność do tego znaglała. Niby to ten wiatr chłodził, ale zarazem co nie dopiekło słońce, on dosuszał; gonty po dachach strzelały jak od mrozu.
53Gdy z południa dano sygnał z Mariackiej wieży, iż na przedmieściu gore, pytano: „Gdzie?”; odpowiedź: „Dolne Młyny się palą”1. Więc miejscami spokojnie – bez przewidywania dalszego złego – kończono dojadać obiad, gdy wtem rozległ się okrzyk, iż pali się dom pani Bartynowskiej za ulicą Gołębią przy Plantacjach stojący. Jednocześnie zapalił się dom na Wiślnej ulicy Pod Zającem 4 i kościół unicki na końcu tejże ulicy, a wkrótce Biskupi pałac, cała też połać północna Rynku z wyjątkiem domu narożnego na Bracką ulicę wychodzącego z Rynku (będącego własnością księcia Jabłonowskiego) i domu tuż obok zwanego Pod Obrazem (na którym jest obraz Matki Boskiej) – dalej i dalej szerzył się już ogień jako fale wezbranej powodzi, aż strawił na popiół blisko trzecią część miasta.
54Przepadły sale Biskupiego pałacu, pomniki liczne w kościołach Franciszkańskim i Dominikanów, spłonął też kościół i klasztor Św. Józefa, Wielopolskich pałac. I gdyby tą smugą na prądzie wiatru dość silnie zaciągającego stało miasto na milowej i dłuższej przestrzeni, byłoby do szczętu zgorzało. Pozostałość ochroniła się jedynie tym samym prądem wiatru, który w swoim kierunku roznosił i naprzód posuwał ogień, zaś obok właśnie szerzyć mu się nie pozwalał.
55Cztery dni tliły się niedopałki i w kilku miejscach wznawiał się ogień, lubo ciągle nad ugaszeniem pracowano i lubo w jednej dobie ogień, strawiwszy szczyty tylu gmachów, zapadł się do wnętrza, możnaż było podołać go na tak rozległej przestrzeni stłumić, gdy dym i nawet płomienie z okien domów buchające nie zostawiały w ulicach przesmyku dla najodważniejszych ludzi. Póki nie było przystępu, wszelkie wysilenia szły wniwecz.
56Tymczasem w tych dniach pojawił się znowu pożar na Kleparzu, który zniszczył parę domów, a ludność takiej nabawił trwogi, iż ciągła wytężona baczność na ostrożność z ogniem i na rozsiewane pogłoski o podpalaczach nie dozwalały jej chwili wytchnienia.
57Pozostała część miasta stała się otwartym przytułkiem pogorzelców, przyjmowano ich w domy z uczuciem braterskiej miłości, zapomagano, czym się dało, opatrywano w żywność, pocieszano, bo i czymże naraz powrócić dawny byt tym, którzy cały majątek i sposób zarobkowania stracili. Zbierano składki, których i w Królestwie Polskim dozwolono. Miechowskie nasze, które tak rozliczne z Krakowem ma stosunki, sporą też do ogólnej dołożyło sumkę, co się jednak z tymi ofiarami stało, nie wiadomo. Wszystko okrywa jakaś tajemniczość, jeśli gdziekolwiek w podobnych razach, to już tu najbardziej nie na swoim miejscu. Była też w Krakowie miechowska sikawka na służbie i zdałoby się ich tam wiele, gdyż miejscowe strzegły Zamku, aby się – jak mówiono – nie zajęły prochy. A tymczasem z Wawelu był widok na morze płomieni godny Kaliguli. Gorzało bez ratunku nieszczęśliwe miasto bez tej pomocy, jaka mu się z prawa opieki należała.
58Ile w tym okropnym pożarze stopiło się milionów straconych, tego nie powiem. To rzecz ściśle statystycznego opisu. Ile na to potrzeba czasu i sił ludzkich, aby odzyskać, co przepadło, i tego nie odgadnę. Czuję tylko cały ogrom niedoli wielu nieszczęśliwych i płaczę wraz z drugimi nad stratami, których ani czas, ani krwawa nie wróci praca, nad zagładą licznych zabytków starożytności, mnogich pomników, jakie dla nas na zawsze zatracone zostały. Przepadły nieoszacowane zabytki i zbiory. (...) Spaliło się też kilkoro ludzi, których znałem z widzenia, rany odniosło wielu, a klęska ta na długo pamiętną zostanie.
59Tak w krótkości opowiedziawszy to zdarzenie, nie potrafię pominąć panującego co do niego sądu mieszkańców Krakowa, a nawet i postronnych. Wielu uporczywie dotąd utrzymuje, że pożar sam z siebie nie powstał, ale przez najętych ludzi był podłożony i podsycany. I tak mówią, że w rządzie austriackim niechęć znana do Polaków, która na każdym kroku i w każdym czynie zbyt jawnie się manifestuje, posuniętą była do srogiej zawziętości na krakowian: raz za wyparowanie z Krakowa jenerała Collina z wojskiem w lutym 1846 r., gdy na wezwanie Senatu miał się stać obrońcą praw i swobód słabej Rzeczypospolitej przeciwko Związkowi Demokratycznemu, który tu pod Tyssowskim podniósł głowę, jak również za niepowodzenie bombardowania d[nia] 26 kwietnia l848 r. (...)
60Otóż mówią, że te wypadki tak leżały na sercu Austriakom, iż gdy miał cierpieć Lwów, dlaczegoż by hardy Kraków miał gwizdać? Trzeba go utrapić, zniszczyć – to będzie znał pana nad sobą. Trzeba go spalić – dopiero się upokorzy, skoro w biedę wpadnie, a przy tym niemało naciśnie się pieniężnych Niemców, którzy od Polaków kupią spalone domy i prędzej Kraków zniemczeje. Obecni wtedy w Krakowie mówili, że właśnie i w tym dniu na Błoniu kompania rakietników odbywała musztrę z ogniem, puszczając rakiety; że właśnie w godzinie, gdy najmniej ludzi chodziło, padła raca na Młyny, zwane Dolne, i te zapaliła. Jestże to możebnym, aby rakieta tak cicho padła, iżby jej uderzenia nikt nie słyszał, choćby nawet nikt nie widział? Mógłże dach na młynie zająć się bez uderzenia racy?
61Gdy tymczasem młynarczyk zapuścił ogień w wióry, a ten – przez podmuch wiatru – wnet się rozniecił, wybiegł pod dach i choć woda – jako we młynie – tuż była, nie mogli go ugasić, a dach na takiej posusze zajął się jako jeden snopek słomy. Utrzymują, że ciąg wiatru zachodniego powinien był zanieść ogień w ulicę Św. Anny, a zajęło się za Gołębią ulicą od Plantacji. I to nie racja, bo niewidzialne – w rozrzedzonym w samo południe skwarne powietrzu – iskry mogły się dostać na lewo i na prawo jako zbyt leciuchne, i padłszy pod naciskiem wiatru nie tylko na dach, ale szczelinami pod dach, i natrafiwszy na jakowy palny lub łatwo zajmujący się materiał, wzniecić nowy pożar.
62Głos powszechny wolał – skoro się ogień już po Wiślnej szerzył ulicy – że miasto podpalacze podpalają. Kilku z uniwersyteckiej młodzieży przypadło do budowniczego Tomasza Majewskiego, zawiadującego gmachami akademickimi, mieszkającego na dole w Kolegium Jagiellońskim, wołając o śpieszny ratunek, bo zdaje im się, że w zachodnim narożniku gmachu tego, dachówką pokrytego, tli się ogień, gdyż dym spostrzegli. Majewski, który mi to sam opowiadał, w tej chwili zwoławszy stróża i domowych, wspólnie z owymi akademikami skoczył pod strych, od którego przy nim były klucze. I rzeczywiście, zastali już zapalające się śmiecie, które szczęśliwie ugaszono, inaczej cały gmach z biblioteką byłby poszedł z dymem. Tam wszakże już nikt ognia podłożyć nie mógł, a jednak pokazał się w zamkniętym miejscu.
63To znowu mówiono mi, że sędzia Dudrewicz, na głos alarmu wybiegłszy z sądów, pyta jakąś obcą figurę: „A gdzie się pali?”„Pod Zającem”. Biegnie, a tam wcale nie ma ognia i dopiero po niejakiej chwili trysnął spod dachu, skądże więc tamten o tym wiedział, że się Pod Zającem palić będzie? Ale i to nie racja, bo mógł to słyszeć od innych, a lada kto widząc ogień w tamtej stronie, mógł na domysł powiedzieć: „To się pali Pod Zającem”.
64Gdy co żyło wołało o ratunek, wtedy właśnie władza wojskowa zabrawszy co do jednej miejskie sikawki, ściągnąć je kazała pod Zamek pod pozorem, aby zaś Zamek się nie zapalił, bo tam są prochy. Zamek jednakże stoi za daleko, iżby przy silnym prądzie wiatru ogień tam dostać się mógł. Za tą zbyteczną przezorność sikawek do ratunku miasta nie było. Nowy powód oburzenia. Udaje się ktoś o nie do jenerała i ledwie zaledwie wyrobił jakieś ustępstwo, zwłaszcza gdy się dowiedziano, że z Polski, z Miechowa sikawkę posłano i że ratunek z zagranicy przybywa, kiedy tu do niego czynią przeszkody. Wszyscy krzyczą: „Podpalają, podpalają! To z wiedzą rządu się dzieje!”.
65Policja, której jakowaś szczególna była wstrętność, ruszyła się przecie, aby dla opinii coś zrobić i czynną się pokazać. Więc kilku komisarzom nakazano ogłaszać, iż kto tylko będzie chwycony z materiałem palnym w obcym domu, ma być ujęty i do sądu oddany; wszyscy podejzrzani, nieznani, mają być chwytani. Wiem od takiego, który takową czynność miał poruczoną, że znajdowano w piwnicach, stajniach, składach – zwłaszcza tam, gdzie mniej uczęszczano – porzucone różne materiały palne, szmaty, wiechcie smołą otaplane, łojem konopie namazane itp., a nawet węgle zawinięte w wióry; chwytano łajdactwo, przy którym znajdowano zapałki. Ujęto paru chłopaków pod strychami domów lub przyczajonych pod schodami, a przy nich materiały palne i zapałki znaleziono. Wiadomo, że zaraz pierwszego dnia w aresztach policji przymknięto kilkanaście takich podejzrzanych indywidiów, co już wiem z niezbitą niczym pewnością, ale co z nimi zrobiono, tego nikt nie wie.
66Takowa tajemniczość w postępowaniu jeszcze silniej zadrażniała opinią powszechną. Domysły uważano za pewność, podejzrzenie za zbrodnię, a że żal uwagi nie ma, przeklinano rząd austriacki, który chwyta się tak podłych sposobów pognębienia. I do dziś dnia krwawa plama leży na białej sukni i jak pojedynczy człek złośliwie czy sprawiedliwie skierowanej przeciw sobie opinii nie zdoła odwrócić, jedynie całymi latami – ciężkiej próby, tak rząd austriacki mimo danej pożyczki nie zdołał z piersi publicznej wydrzeć i zagładzić wstrętu, zgrozy i żalu. Do dziś krakowianie z oburzeniem wspominają to zdarzenie. Co do mnie, podzielam, współczuję boleści krakowian, nie mogę jednak przypuścić – mimo wszelkie argumentowania – iżby rząd cesarza, cesarza apostolskiego, mógł posunąć się do czynu tak podłego, nieludzkiego, pogańskiego. Ja w mym przekonaniu wróciłbym tu sławę rządowi austriackiemu, całe nieszczęście składając na suszę niezwykłą – od dni kilkunastu panującą, na ciąg wiatru, który jak z miecha podymał; nareszcie, leżało to zapisane w księdze nieszczęść Krakowa, było to za wyrokiem Opatrzności, co zarówno darzy dobrym, jak i nieszczęścia zsyła.
67W całej sprawie dopuścić można jedynie, iż za żebraniną natłoczony galicyjski motłoch mógł szukać w pożarze obłowu, mógł nawet mieć chętkę podpalania i – sam podpalając – pochwycenia czego bądź sposobem złodziejskim. Że tego wiele było w Krakowie, a policja słabo koło tego chodziła, jest rzeczą pewną. Wiem z ust urzędnika, że dziś wydani włóczęgi na Podgórze, pojutrze schwytani byli na Zwierzyńcu. Mrowie próżniactwa włóczyło się i błąkało jak gad nieczysty, na który rząd i policja nie byli dość gęstym grzebieniem. Wyraźnie jakby chcieli patrzeć przez szpary na cisnące się z bliższych cyrkułów do Krakowa takowe plugastwo.
68PRZEDRUK ZA: Kazimierz Girtler, Opowiadania. Pamiętniki z lat 1832– 1857, przedmowa i wybór tekstu Zbigniew Jabłoński, opracowanie tekstu i przypisy Zbigniew Jabłoński i Jan Staszel, Kraków 1971, t. 2, s. 302–308.
E. Oczyma duchownego, kronikarza i historyka
69Walerian Kalinka (1826–1886)
70(...) Okropna klęska z d. 18 lipca zniweczyła te nadzieje, zakwestynowała nie już dobry byt mieszkańców, ale samą nawet exystencyą miasta. Główna część Krakowa, siedlisko małego, jaki się pozostał handlu i przemysłu, najpiękniejsze domy i pałace, najczynniejsze warsztaty i sklepy stały się pastwą w ciągu kilku godzin wszystko niszczącego żywiołu. Na widok tych gruzów i straszliwych ruin rozpacz ogarnęła serca, z tych drzwi i okien niedopalonych widziano tylko śmierć i zniszczenie; z tych ulic zasypanych rumowiskiem tworzono sobie w myśli stos rozwalonych kamieni. Sądząc po takim upadku, zdawałoby się, że jesteśmy dziećmi, których pieszczoty popsuły, że nas nie wykarmiła szkoła nieszczęścia, że z piersi naszych matek razem z mlekiem nie ssaliśmy łez boleści. Cięższe już burze przeszły nad naszemi głowy; już po dwakroć nie kilka ulic, ale całe miasto było bliskiem ostatniej zguby; po dwakroć czas zabójczy na stolicy naszej miał wypisać to słowo: ruina, a przecież jeszcze przed kilkoma laty niewiele innym mieliśmy do zazdroszczenia. Nie same pożary – mór, głód i wojna sprzysięgały się na naszą zgubę: a choć się spaliły kościoły, zostawało zawsze dosyć pańskich świątyń, gdzie się udawali nasi przodkowie, czerpiąc osłodę w nieszczęściu, wytrwałość i zachętę do dalszej pracy.
Dziesięć dni pożaru
71Dnia 18 lipca dzwon wieżowy Maryacki, wybiwszy godzinę 1 z południa, uderzył na znak pożaru (...) Sukiennice gmach ogromny cały gontami pokryty z niezmiernymi składy towarów, spirytusów, olejów, araku i.t.d. zająć się mogły od iskier lecących z południowych części Rynku i jeszcze sterczących dachów.
72Wśród ogólnego zamieszania, bez środków obrony, bo trzy sikawki nie mogły wydołać tam, gdzie się 150 gmachów naraz paliło (a do każdego gmachu trzeba by przynajmniej ze dwóch sikawek i osobnego oddziału ludzi) bez wiader i konewek, bo strwożeni właściciele musieli swoich dachów pilnować; bez korpusu na to wyłącznie poświęconego, i tylko z ochotnikami, którzy z dobrej woli biegli w ogień, nie było podobna przeprowadzić porządnego systematu obrony. Zresztą powiedzieliśmy wyżej: nieszczęście było za wielkie, aby mu sprostać było można. Obrona szła luźnie, właściciele domów zbierali swoją czeladź i sadowili się z nią na dachach niezaiętych pożarem, inni pomagali w wynoszeniu mebli i ruchomości z gorejących domów, mało kto około gaszenia się krzątał (...)
73Tymczasem najstraszniejsze wieści poczęły się rozchodzić; z ust do ust biegały pogłoski, iż widziano podpalaczy, że ogień we wielu naraz gmachach w jednej chwili wybuchnął, co miało być oczywistym dowodem, że był podłożony. Co większa: mówiono, że ujęto kilku na gorącym uczynku, że sam jenerał komenderujący własną ręką takiego zbrodniarza przytrzymał. Każde wielkie nieszczęście, którego przyczyny od razu wyśledzić ludzie nie mogą, przypisują złości drugich. Wszakżeż jeszcze starożytni kładli pioruny w ręce Jowisza. Sławianie w ręce Peruna, Germani w dłonie Odyna. Wszystkie wylewy rzek, o których wspomina historya pogańska, były dziełem rozgniewanych duchów. Lecz pominąwszy te odległe przykłady, nie było podobno żadnego większego pożaru, któryby w opinii publiczności, a przynajmniej w pierwszej chwili nie był skutkiem podpalenia. Liczne aresztowania dokonane na gorącym uczynku kradzieży uwiodły przytomnych; być też może, że wiele niewinnych osób aresztowano, na których jakieś pomięszanie na twarzy lub w kieszeni zapałki fosforyczne jedynemi były poszlakami zbrodni. Cokolwiek bądź, taka była opinia miasta; obywatele domagali się od władzy ogłoszenia sądu doraźnego. Władze wojskowe i cywilne chwyciły się środków energicznych, nakazano domów pilnować, gęste wysłano patrole i oprócz tego na każdej ulicy rozstawiono straż wojskową. W oknach zapalono świece, blask illuminacyi zniknął wobec straszliwych płomieni pożaru!
74Taki był stan rzeczy aż do nocy. Dachy w większej części pospadały, wiatr wolniał stopniowo; płomienie jeszcze buchały z głębi domów, ale przynajmniej nie roznosiły iskier ani palącego się zarzewia. Na plantacyach obok uratowanych po trochu sprzętów rozłożyły się nieszczęśliwe rodziny pogorzelców, które przed kilkoma jeszcze godzinami pod spokojnym dachem żyły w pracy i bojaźni Bożej.
75Większa część ludności zmęczona całodziennem wysileniem (bo już sam widok nieszczęścia mógł odjąć siły) usunęła się z miejsca dramatu. Broniono tylko po krawędziach części zajętej pożarem; w głąb ulic w środek ulicy Brackiej, Gołębiej, Franciszkańskiej, Szerokiej, Stolarskiej i pierwszej połowy Grodzkiej dostać się nie było nikomu łatwo. Z zapadłych dachów sypał się popiół i węgiel, a od czasu do czasu odrywała się niedopalona belka. Co się działo na ulicy Szerokiej – nikt nie przejrzał przez ciężkie chmury dymu i straszliwe kłęby ogniste, które z okien wystawały na ulicę, a to z obu stron, to jest od plantacyj i od Franciszkanów. Krzyki pomieszane rozchodziły się od pożaru po wszystkich ulicach, bo w reszcie miasta spokojność panowała najgłębsza i gdyby nie światło w oknach, nie widok czerwonej łuny na niebie, nie popiół zasypujący bezustannie oczy i nie dym, który tamował oddech, rzekłbyś, że żadne nieszczęście nie nawidziło naszego grodu, albowiem niewiasty tylko, modląc się, w domu czuwały.
76Nowy alarm o godzinie 2 z północy; dzwon uderza na wieży na znak nowego pożaru w samem mieście, i odzywają się bębny. Okropna trwoga. Pożar – gdzie? Nie wie nikt z pewnością, jeden drugiego odsyła w inne miejsce. Zdaje się, iż uderzono na alarm w celu, aby mieszkańców, którzy się w większej części schronili do domów, wyprowadzić na ulicę. Dom Wielanda i Wąsowiczowej palił się okropnie, płomienie szeroko się rozchodziły, iskry dolatywały daleko, a czarne mury Sukiennic stały w myśli jako groźba, jako źródło nowych nieszczęść i jako droga pożaru na całe miasto; współcześnie też Szkoła Techniczna na nowo wybuchła ogniem i w domu Bartynowskiej pożar również się odżywił. Niebezpieczeństwo wróciło więc tam, gdzie nieszczęście wzięło początek.
77Zwróciliśmy już pierwej uwagę, że ratunek z tej strony był bardzo ważny, bo od niego zawisły gmachy Uniwersyteckie, a za niemi znaczna część miasta. Ale też nie zbywało na obrońcach, młodzież akademicka na wezwanie Rektora zebrała się w salach Uniwersytetu, wysyłając kolejno z grona swego po kilkudziesięciu do pożaru. Oni to tworzyli zazwyczaj szpalery i przyczyniali się główniej do porządnej obrony. Lecz skoro doszła ich wieść, że ulica Gołębia w płomieniach, zerwali się wszyscy i pobiegli na miejsce. Wzmocniono straż na strychach, sprowadzono przed szkołę Techniczną dwie sikawki, utworzono kilka szpalerów i po dwóch godzinach upartej walki potrafiono nareszcie stłumić niebezpieczny pożar. Przez całą noc pracowano na ulicy Grodzkiej, usiłując wstrzymać pożar na stronie zachodniej. Prawie do rana działała sikawka i połączonym usiłowaniom udało się w końcu obronić kilka kamienic od ulicy Poselskiej. Nie było ratunku na ulicy Szerokiej, mianowicie tam, gdzie kościół Dominikański zwęża ulicę ku plantacyom. Przez całą noc i nad ranem buchały płomienie z gmachów Dominikańskich na przeciw kościoła leżących. Mieszkańcy zaledwo z życiem mogli się schronić. Księgarz Friedlein stracił tam bibliotekę, bogaty zbiór rysunków i znaczny zapas dzieł własnego wydania. Pożar w głównym rynku, gdzie się znajdował jego sklep, dokonał jego ruiny.
78Nad spalonemi domy wzeszło na nowo słońce, które wczoraj pozostawiło oświecone płomieniem pożaru. Rozpoczął się wtóry dzień trwogi. Noc usunęła zasłonę z pola straszliwego dramatu; z 153 gmachów, czterech kościołów, dwóch klasztorów i kilku pałaców wznosiły się ciężkie dymy. Po ulicach biegali pogorzelcy, szukając w gruzach niedopalonego sprzętu, z popiołów wygrzebując stopione kosztowności. Była chwila strasznego spoczynku, rozpamiętywania.
79Naówczas w biurze Szela komisyi Gubernialnej zebrało się kilku Radców Miejskich i znaczniejszych obywateli w celu naradzenia się nad środkami ugaszenia pożaru i przyjścia w pomoc nieszczęśliwym pogorzelcom. Postanowiono ogólny kierunek obrony oddać jednemu, obsadzić silnie gmachy przyległe palącym się, i przystąpić do gaszenia w kierunku wiatru. Lecz pokazało się, że nie było środków obrony; pomęczeni ludzie poszli odpocząć, trudno było znaleźć kilka konewek lub drabiny. (...)
80Wracamy znowu do kroniki pożaru (...). Dość długo dopalała się kamienica pod Zającem, ogień w domu p. Mączyńskiej był źródłem ciągłego niepokoju, za nim przy ulicy Wiślnej w dwóch domach p. Bartynowskiej i przyległym biskupiemu pałacowi między 10 a 11ą wszczął się dosyć silny pożar. Przez całe rano i popołudniu pracowano około oczyszczania zgorzałych domów; wyrzucano palące się lub niedopalone belki i deski, zrywano pułapy i podłogi. W kilku domach przy głównym Rynku odżywiały się ognie wewnętrzne, lecz te, czy to skutkiem obrony, czy też wypalonego już materyału, nie zdawały się grozić niebezpieczeństwem tem bardziej, że sąsiednie wszystkie pogorzały. Lecz gdziekolwiek ukazały się te pojedyncze pożary, śpieszono natychmiast z sikawkami (było już ich bowiem podostatkiem, gdy oprócz trzech miejscowych, jednej fortyfikacyjnej wojskowej, jeszcze w ciągu nocy przybyły trzy z Królestwa Polskiego i zaraz nad ranem wielkie oddawać poczęły przysługi). Około 7ej wieczorem, prawie współcześnie pokazały się ognie w kilku miejscach: u Wielanda gdzie całe popołudnie gaszono, przy ulicy Brackiej i Gołębiej; ale najmocniej w domu Starostwa Grodzkiego. Zajaśniał także pożar w kościele Franciszkańskim, trwał bardzo długo w domu Schmidta, ale najdłużej, bo do późnej nocy, w kamienicy Działyńskiego w głównym Rynku.
81Mniej już było ludzi pod noc: zmęczeni trzechdniową pracą szukali spoczynku; zostało się tylko trochę obrońców przy kamienicy Wielanda, Działyńskiego, któremi kierowali radzcy miejscy, a młodzież z osobną sikawką przed Uniwersytetem stojącą, trzecią już noc czekała w pogotowiu na salach Akademii. Wszakże i tej nawet nocy poświęcenie ich nie było zbytecznem. Ogień w kamienicy Loujego przy ulicy Grodzkiej mocno około północy wybuchnął, sprowadzono więc tam sikawkę i ludzi z Rynku, młodzież zaś udała się na ulicę Wiślną, gdzie początkowo z domu Malickiego, później z pałacu Biskupiego wydobywały się płomienie. Dotąd bowiem w pałacu tym zgorzał tylko dach, teraz zaczynały się palić sufity. Mimo małej liczby wiaderek, sikawka działała prawie nieustannie, od 1ej do 4ej lano wodę i rozrywano sufity osękami. Nad ranem kilku z młodzieży wpadło na pałacowe podwórze, ujrzawszy tam małą sikawkę, po schodach wprowadzili ją na pierwsze piętro, pomagając głównemu prądowi wody, który szedł od ulicy Wiślnej. Wkrotce też ogień zaczął przygasać, cofnięto z góry sikawkę i w kilka minut zawaliły się sufity. Okropny strach padł na przytomnych; nie wiedziano, czyli którego z szlachetnych obrońców nie przywaliły gruzy, na szczęście wszyscy uszli już pierwej z góry.
82Wprawdzie we wszystkich tych cząstkowych pożarach płomień był już słabszy, ale mieszkańcy przyległych ulic i ocalonych części Rynku nie mogli zasypiać spokojnie, mając tak niebezpiecznego w pobliżu sąsiada. Mimo to w ciągu następnego dnia (21) już coraz mniej do gaszenia ognia było ochotników; odżywiał się po kilkakroć przy ulicy Franciszkańskiej, Grodzkiej, Gołębiej. Już teraz nie na sikawkach, ale na ludziach zbywało. Około 10tej wieczorem mocny ogień wydobył się na wierzch w kamienicy Dzwonkowskich w Rynku; zebrało się nieco więcej ludzi, utworzono szpaler podawano wodę do okien i do sikawki; gaszono do późna w nocy. Z ulicy Grodzkiej pokazywały się także płomienie, na innych punktach, a mianowicie przy ulicy Gołębiej ogień zdawał się być zupełnie ugaszony; młodzież zeszedłszy się na czwartą noc do sal Uniwersytetu, obchodziła wszystkie gmachy Akademii i dom koło domu ze spalonych przetrząsała, szukając tlącego się zarzewia.
83PRZEDRUK ZA: Walerian Kalinka, Historya pożaru miasta Krakowa, Kraków 1850, s. 17–18, 34–36, 62–65.
F. Oczyma księdza w Paryżu
84Ks. Aleksander Jełowicki (1804–1877)
85W Imię Ojca + i Syna + i Ducha Świętego + Amen.
I zawoła Pan Bóg zastępów w on dzień ku płaczu (Iz: XXII. 12.).
Najmilsi Bracia!
86I zawoła Pan Bóg zastępów w on dzień ku płaczu!... Tak groził ludowi Bożemu Izaiasz Prorok, przepowiadając zniszczenie Jeruzalem. Tak też grozili Święci nasi ludowi naszemu przez długie lata; aż oto przyszedł za dni naszych on dzień straszliwy – i zawołał nas Pan Bóg zastępów do płaczu.
87Od stu lat blisko Pan i Bóg nasz woła nas do płaczu, bez którego zbawić nas nie może. Klęska po klęsce jak grom po gromie na nas uderza; a my jakoby ze skały, ani się pochylim, ani się zapalim ku Panu, ani zapłaczem jak Bóg chce byśmy zapłakali; a owszem, po każdym gromie coraz więcej czerniejem i kamieniejem – i wyzywamy go złością naszą, aby nas do reszty pokruszył, i niepoprawnych starł na proch, i rozwiał. Ale Bóg miłosierny, chcąc koniecznie wybawienia naszego, wszelkim sposobem do płaczu nas budzi, karaniem swem doczesnem od karania wiecznego chcąc nas ubezpieczyć.
88Nie wspomnę już o brzemieniu nieszczęść, które od lat dwudziestu na świadectwo grzechów naszych a sprawiedliwości Bożej dźwigamy po świecie; ale oto w dwóch ostatnich latach zda się że się nad Polską spełnia już przepowiednia Objawienia Pańskiego, że Aniołowie gniewu Bożego, już czterej, zatrąbili nad ziemią naszą; bo spadły na Polskę cztery straszne plagi, głód, mór, woda i krew; a krew bratnia, która o nową pomstę do nieba znów woła! I któż nie słyszał w powietrzu szumu orła lecącego przez pośród nieba, mówiącego głosem wielkim: Biada, biada, biada mieszkającym, na ziemi, od innych trzech Aniołów którzy zatrąbić mieli (Ob: VIII. 13.).
89Biada ziemi polskiej! piąty Anioł zatrąbił – i Kraków w płomieniach! I po trzech dniach ta matka Polski, ta chwała, ta ozdoba Polski, w popiele! – Zgorzał ten gród nasz stary, przesławny, ten królów naszych tron i grobowiec, ten pamiątek naszych skarbiec, ta Świętych naszych kolebka i szkoła, to miasto święte na świętej górze i nad świętą rzeką, co tyle razy łzami i krwią naszą wezbrała, ten świątyń naszych przybytek, to Jeruzalem nasze, ten Sion nasz, ku któremu wszystkich oczy i serca były obrócone!
90Zgorzał Kraków! Zaprawdę, tym gromem ugodził nas Bóg w samo serce, byśmy zapłakali!
91Mamy płakać tych nieszczęsnych ofiar, które tam zgorzały. Oby ten ogień był dla nich już czyścowym ogniem! Oby z tego ognia, Baranek który jest w pośrodku Stolicy poprowadził je do źródeł wód żywota... gdzie otrze Bóg wszelką łzę z oczów ich; a śmierci dalej nie będzie, ani smętku, ani krzyku, ani boleści więcej nie będzie! (Ob: VII. 17. i XXI. 4.).
92Mamy płakać tych nieszczęśliwszych może ofiar, co na tem wielkiem pogorzelisku przy życiu zostały.
93Mamy płakać tej naszej stolicy, ukochanej przez tych nawet, co jej nie widzieli; a cóż dopiero przez tych, co na nią, jako i ja, przez łzy swych oczów patrzyli, co w niej nauki brali, co z niej zachwycili woni i wiary starej Polski naszej; co, jak niektórzy z was w pozawczorajszym roku, choć na chwilę zakosztowali gościnności jej mieszkańców tak szczerej, prostej i serdecznej, w tych tak trudnych czasach.
94Mamy płakać świątyń Pańskich, mamy płakać Polski całej, mamy płakać nas samych!
95Zaprawdę, zawołał nas Pan Bóg zastępów w on dzień ku płaczu! – Płaczmyż więc, Ach! płaczmy nad zgliszczami Krakowa; ale tak płaczmy, aby jęk nasz był usłyszany w Krakowie i w Niebie, i abyśmy za przyczyną Matki Bożej co nad nami płacze, w płaczu naszym poznali: kto spalił Kraków – jak go odbudować.
ZDROWAŚ MARYO.
96Ziemia, która deszcz często na się padający pije, i rodzi ziele użyteczne tym, przez które bywa sprawowana, bierze błogosławieństwo od Boga.
97Lecz która rodzi ciernie i osty, odrzucona jest, i bliska przeklęctwa, której koniec na spalenie.
98Ale tuszymy sobie o was coś lepszego najmilejsi, i zbawienia bliższego, chociaż tak mówimy.
99(ś. PAWEŁ, w liście do Żydów. VI. 7, S, 9).
100Ziemia, która deszcz często na się padający pije, i rodzi ziele użyteczne tym, przez które bywa sprawowana, bierze błogosławieństwo od Boga. Prawdy tych słów Apostoła Świętego doświadczała Polska od chwili, gdy ją Bóg przez wiarę świętą na swą zamienił winnicę. Piła Polska deszcz łaski Bożej i krwi Bożej na nią często spadający, i rodziła ziele użyteczne tym, przez które była sprawowana; rodziła Świętych Kościołowi Bożemu, i brała błogosławieństwo od Boga, i wzięła to drogocenne błogosławieństwo Jakóbowe, pierworodztwo nad współplemionami.
101I było tak przez wieki. W miarę jak rodziła wierne sługi Kościołowi, brała Polska błogosławieństwo od Boga; w miarę jak rodziła święte biskupy, kapłany, zakonniki, króle i rycerze, brała błogosławieństwo od Boga. Bóg tylko policzyć może Świętych Polskich, co za wiarę krew wylali; Świętych Polskich, co po tej dobrej ziemi ziarno wiary rozsiewali, potem ją swoim i krwią polewając; Świętych Polskich, co w zaciszach klasztornych przechowywali ogień święty, ogień miłości i mądrości Bożej, aby nim całą tę ziemię ogrzać i oświecić; Świętych Polskich pustelników i pokutników, co całą Polskę, gdy zgrzeszyła, zastawiali piersiami swemi od pocisków gniewu Bożego, za cały lud dobrowolnie się przed Panem biczując; Święte dziewice Polskie, co kwiatem czystości Bogu poślubionej woń Chrystusową po Polsce rozlały; Święte młodziany Polskie panieńskim wstydem rumiane; Święte starce Polskie, powagi i cnót wszystkich pełne; Święte matrony Polskie dziatki swe przykładem swoim do Boga wiodące; i cały święty lud Polski, wierzący, pracowity, bitny i serdeczny, jako i dziś jeszcze Krakowski kochany! Bóg tylko wszystkich tych Świętych policzyć może, bo każdego sam uświęcił, i sam do swej chwały przyjął. Bóg też tylko policzyć może te błogosławieństwa, które ci Święci Polsce wysłużyli; a przez które to dziecko najmłodsze Kościoła Świętego po niewielu dniach urosło w olbrzyma, który rozszerzoną duchem Bożym piersią, przez tyle wieków osłaniał i bronił swą Matkę, cały Kościół Boży, od całego Wschodu. Bóg tylko policzyć może te błogosławieństwa, któremi Polskę naszą sam ubogacił, ozdobił, i oto tym Krakowem, nad którym dziś płaczem, tak ukoronował.
102Zaprawdę, Kraków to korona Polski, niegdyś w sto drogich kamieni, w sto kościołów strojna. Ze stu świątyń Pańskich wznosiły się tam ciągłe modły do Pana Zastępów, a Pan zastępom naszym dawał moc niezłomną. Z góry Wawelu Królowie Polscy urządzali sprawy Rzeczy‑Pospolitej. A Boga‑Rodzica‑Dziewica, Matka Świętych Polskich, i całej Polski Królowa, osłaniała, broniła, umacniała i błogosławiła wszystkie dzieci swoje – i tak było błogo przez ośm długich wieków, z tem zawsze znamieniem, że każda zbrodnia, każdy grzech publiczny zachwiewał Polską; i że za każdą pokutę i poprawę szczerą Bóg ją przez Matkę Boską zachowywał i krzepił: a tak w dziejach naszych odbiły się dzieje wybranego ludu – wielka w tem dla nas chwała i nadzieja!
103Aż oto, od lat stu przeszło, na groźby Boże niebaczni, na głos ostrzegający Kapłanów Bożych głusi, pochyliliśmy się, i upadliśmy na koniec pod ciężarem grzechów naszych. Ach, bracia moi! nie innym jest kamień nasz grobowy, jak to brzemię grzechów ojców naszych, na którym, zamiast go dźwigać pokutą i poprawą, myśmy usiedli grzechami naszemi; i takeśmy obciążyli ten grobowy kamień, że go i sam Bóg nie dźwignie; bo jako rzekł Augustyn Ś., który cię stworzył bez ciebie, nie zbawi ciebie bez ciebie.
104Zapytajcie tych z pośród was, co żyją najdłużej; co rzekną? oto powiedzą, że coraz nam gorzej; i każdy z was sam to już powiedzieć może. Czegóż to dowodzi? Ach! bracia mili, dowodzi to, żeśmy coraz gorsi! Wielka to prawda, wielka prawda, od której uznania, wyznania i zrozumienia zależy przyszłość nasza doczesna i wieczna.
105Nie będę tu rozwijał szeregu grzechów ojców naszych, bo wolałbym cnoty ich wyliczać; muszę wszakże wspomnieć o trzech grzechach głównych, co zabiły Polskę; a wspomnę dla tego, że to prawda więcej jak historyczna, bo mająca świadectwo Ducha Świętego; z ust Papieża sam ją po trzykroć słyszałem. «Upadliście rzekł pIuS IX» dla «trzech głównych grzechów, dla ucisku Unii, dla ucisku chłopów, i dla rozwodów». Z tych trzech strasznych grzechów, o bracia najmilsi! jak robactwo niepoliczone wyszły grzechy bezbożności, bezbraterstwa, i rozpusty – i roztoczyły Polskę, tak że się rozpadła w trzy części.
106Te trzy grzechy narodowe, w nas grzesznych synach grzesznych ojców naszych, rozrosły się bardzo; a zapuściwszy głębsze korzenie, więcej też ostów i cierni zrodziły. A jako rana niezagojona przechodzi w gangrenę, tak grzech niezgładzony przechodzi w zepsucie, na które nie masz innego lekarstwa jak ogień – i sprawdza się też nad nami, czem przez Pawła Świętego Bóg pogroził, mówiąc: Lecz która rodzi ciernie i osty odrzucona jest, i bliska prze – klectwa, której koniec na spalenie. (Żyd: VI. 8.).
107Ach, Bracia moi! obaczmy się, jakośmy przeklęctwa bliscy.
108Ucisk Unii, którym grzeszyli ojcowie nasi, u nas się rozszerzył na ucisk Kościoła całego. Ojcowie nasi przez ucisk Unii wypowiadali posłuszeństwo Kościołowi w tej tylko rzeczy, my go już w niczem słuchać nie chcemy; a nie tylko słuchać nie chcemy, ale nadto tego od Boga ustanowionego rządcę i sędziego naszego sądzić chcemy! Dzieci swawolne i krnąbrne, zamiast oddawania czci i miłości Kościołowi Świętemu, tej Matce naszej, wyśmiewamy już wszystko co święte, w poniewierkę puściwszy wszystkie przykazania jego, które wszakże tak nas obowiązują jak i przykazania Boże, pod grzechem śmiertelnym. Mało który pamięta nawet o Wielkonocnej spowiedzi, a każdy chce jednak, aby Polska zmartwychwstała; mało który, nawet w tym oto głodzie, który Bóg zesłał na nas za dawne obżarstwo i opilstwo nasze, mało który zachowuje posty; wielu, co najświętszego w Kościele nazywa czczą formą, nawet Sakramenty; i miota się na to, co w Kościele Bożym najważniejsze i najpoważniejsze, miota się na Ojca Kościoła całego, na Papieża, sądząc sprawy jego, jakoby, nie mówię już równego sobie, ale podwładnego, i chcąc go uczynić ze sługi Bożego sługą zmiennej i płochej, jeźli nie zbrodniczej opinii publicznej. Ach bracia moi! zdaje się że zuchwałość ludzka dalej pójść nie może! Nie czcimy tej Matki nad wszystkie matki, nie czcimy tego Ojca nad wszystkie ojce, nie czcimy Kościoła Świętego i Ojca Świętego, a chcemy, by nam Bóg błogosławił. Ach, wróćmy co prędzej do wiary, nie ojców naszych, lecz naddziadów naszych, co służąc Kościołowi i słuchając Papieżów, wzrośli w potęgę i sławę; które to błogosławieństwo Bóg miłosierny jedynie przez Kościoł Święty na Polskę wylewał. Nie naśladujmy tych małodusznych, co i za dni naszych, tchórze na polu bitwy, a tylko przeciw Kościołowi odważni. I wierzajcie, że tylko uległość Kościołowi rodzi wszystkie cnoty, i tę cnotę męstwa prawdziwego, którego resztki przechowały się w sercach waszych, z resztkami czci waszej ku Kościołowi Świętemu, z resztkami wiary naddziadów waszych.
109Mówię, z resztkami wiary; bo niestety, już jej tak mało pomiędzy nami Bezbożność zalała domy nasze, a kościoły nasze pustkami się stały – i rozlatują się w gruzy – bo ich nie podpieramy wiarą, bo ich nie opasujem miłością, bo ich nie odnawiamy nadzieją. Ze stu świątyń krakowskich za dni naszych liczyliśmy już tylko czterdzieści. W tym smutnym stosunku po całej Polsce i po całym świecie, jak dawniej ze wzrostem wiary rosły kościoły, tak dziś z jej upadkiem upadają.
110Na co tyle kościołów, wołają bezbożni! Na co? na świadectwo wiary i miłości naszej, na mieszkanie w pośród nas Boga utajonego w Przenajświętszym Sakramencie, i na nasze też przy nim mieszkanie. Kościołów trzeba przynajmniej tyle, aby starczyły na pomieszczenie w jednej i tej samej chwili ludności całej w dni święte; boć mieszkaniem ludu w dni święte winny być kościoły. W czasach gorącej wiary kościoły w takiej obfitości wznosiły swe złote krzyże po nad całym Chrześciańskim ludem. Widzicie tu, w tym Paryżu, który wszystkie już klęski niewiary raz przebył; widzicie tyle ruin kościołów; zostało tam zaledwie czterdzieści, gdzie i czterystu byłoby za mało; a i te pustkami stały, gdyśmy temu lat dwadzieścia szukali w nich pociechy po stracie ojczyzny. Aż oto w oczach naszych z powrotem choć zbyt wolnym wiary, pustki te rok po roku coraz się więcej napełniały nawróconym ludem; i w oczach naszych ten sam Paryż, co swe kościoły poburzył, dziś je znowu stawia, bo w tych, co pozostały, zmieścić się nie może. Kto więc kościoły buduje? oto ci co sami są kościołami Bożemi przez ducha wiary, który w nich przebywa. Kto kościoły burzy? oto ci co podług wyrażenia pisma świętego są grobami pobielanemi, mieszkaniem zgnilizny i śmierci.
111I na nas tułaczach, których Bóg dla pokuty i poprawy z ojczyzny wygnał, cięży ten grzech ciężki: Bóg miłosierny dla pociechy, nauki i uświęcenia waszego, na ziemi wygnania, Polski wam kościoł otworzył: wy go zamykacie. Trudno was doń zwołać, nie zgromadzacie się w nim, chyba, jak oto dziś, dla jakiej narodowej pamiątki, raczej z miłości ojczyzny jak z miłości Boga. I w tem właśnie grzech nasz najcięższy, że więcej miłujem ojczyznę, aniżeli Boga, grzech bałwochwalstwa, przez który miłość ojczyzny, tę tak piękną cnotę, zmieniamy w przestępstwo; boć przestępstwem jest nie kochać Boga nad wszystko.
112Iluż to między nami brnąc w tej bezbożności, bluźni Boga, że się źle ojczyźnie dzieje; a właśnie dlatego się jej źle dzieje, że bluźnimy Boga. Iluż to w tej bezbożności odwraca porządek przez Boga ustanowiony, i zamiast służyć Bogu przez ojczyznę, która jest sługą Bożą, chcą aby Bóg stał się jej sługą, który jest jej Panem, jak Panem wszystkiego. Jedni narzucają Bogu warunki, pod jakiemi służyć mu gotowi; a jako niegdyś Żydzi, co krzyżując Jezusa, wołali śmiejąc się: zstąp z krzyża, a uwierzym w ciebie! tak dziś wielu z pośród nas grzechami swemi Polskę krzyżując, woła do Boga: zdejm Polskę z krzyża, a uwierzym w ciebie! Ale jakże mają zdiąć, gdy takim grzechem, więcej niż wszystkiemi razem, my ją do krzyża mocniej przybijamy? Drudzy posuwają tę bezbożność aż do świętokradztwa, używając rzeczy najświętszych do swych szalonych zamiarów, gdy przed pobożnymi udają pobożnych, aby ich użyć za narzędzia swoje. Widziano tę bezbożność jeszcze niedawnemi czasy, gdy przewodzcy nieszczęsnych ruchów, co Polskę głębiej jeszcze w grób wpędziły sami niewierzący, ludowi wiernemu stawiali ołtarze w obozach, i gdy lud poczciwy, serdeczny, wierzący, przed Panem Zastępów padłszy na oblicze, łzami zlewał tę ziemię, którą za chwilę miał krwią swoją zrosić; oni urągali w sercach swoich i wierze tego ludu i ofierze świętej; a ten śmiech szyderczy odbił się aż w piekle, i nad ich głowami własne ich połamał miecze (...).
113PRZEDRUK ZA: ks. Aleksander Jełowicki, Kazanie z powodu pożaru Krakowa w dniu 18 lipca 1850 r. miane na nabożeństwie żałobnem i pokutnem w Paryżu w Kościele Matki Boskiej Wniebowziętej dnia 9 sierpnia tegoż roku, Paryż 1851, s. 4–9.
G. Oczyma księdza w Krakowie
114Biskup Ludwik Łętowski (1786–1868)
115Quam incomprehensibilia sunt judicia ejus, et investigabiles viae ejus. (Rom. XI v. 33.) Niedocieczony Pan jest w sądach swoich, i niedościgłe są drogi Jego. Bo oto uderzył prawicą swoją w miasto nasze, a my się zbiegli do ołtarzów Jego. Cóż to jest: czy strach? czy żal? czy modła? Mamyże sie korzyć, i przed Panem rachować? Czy dzięki Jemu nieść za kres położony? Wszystkiego tego po trosze i nie wiedząc, azali to koniec czy początek? Chciałże Pan moc swoją nam pokazać? A kto kiedy wątpił o niej! Gdy do nas rzucano pociski ogniste, a zdawało się, iż musi miasto spalić się koniecznie, to i deszcz spuścił, i wiatry uspokoił, i one palne pociski niedołężnemi poczynił; ale gdy On wypuści! strzałę gniewu swego na nas, to i rozogniły sie nieba, i rozhukały wiatry, i trzecia część miasta stanęła w płomieniu; i byłoby całe w perzynę poszło, gdyby nie miłosierdzie Jego. Może też chciał zobaczyć, czy była jeszcze miłość między nami?
116Tak jest, powiedzmy sobie: samy wszyscy jeden w drugiego słudzy nieużyteczni, servi inutiles sumus. (Luc. XVII v. 10.) Było zapewne wiele zacnych spraw, wiele poświęcenia. Urząd i władza szły nam w pomoc, dużo matron i mężów, ludzi godnych, czynili to, co powinni byli (Luc. ut supra); ale ty Panie sądzisz nie jak człowiek z patrzenia, tylko serca nasze pytać będziesz: co kto i dla czego czynił? – Nie tajno, klęska jest wielka! Wygorzała trzecia część miasta, spaliły się cztery domy Boże, z których dwie świątynie starożytne, gmach Franciszkański i Dominikański, fundacyi Władysława Pudyka i Iwona biskupa. Gorzał nieraz Kraków, to w części, to cały. Gorzała była ta Bazylika, w której mówię; ale wtedy nie spadła nam była jeszcze korona z głowy naszej. Siedział na zamku Ojciec: a co ogień strawił, to swoi postawili znowu. Mieliśmy bogatych panów i biskupów, zamożny lud. Ale dziś w kubrak ubóstwa przyodziani, poza granicę przyjdzie nam rękę wyciągać, abyśmy to miasto nasze odbudowali. Lecz nie tu tego koniec. Jest w onej klęsce coś straszniejszego nad samą tę klęskę. Przetrwaliśmy wojnę, przetrwali powietrze, przetrwamy i ogień, bo to z Panem sprawa, który dopóki nawiedza, dopóty za dziatki swoje ma. Ale kiedy odwieczne Bazyliki nasze płoną, to jakby usuwał się od nas, i nie była mu już miłą chwałą Jego pomiędzy nami. Gdy Syonu ostatnia godzina wybiła, a Pan skarać chciał niewierne miasto Jeruzalem, tedy spalił w nim kościół swój. Damyż więc upaść tym domom Bożym? Wyciągają one do nas ramiona, niby kości przodków naszych z grobów swych. W nich leżą pięciowiekowe zabytki pobożności i zamożności ojców naszych. Chwała Pańska starożytna jedyne dziś miano nasze, i to nabożeństwo do Matki‑Boskiej, którąśmy sobie za Królowę przybrali. Obym fałszywym prorokiem był, a zabrzmiała raz jeszcze chwała Pańska po tych świątyniach Jego.
117Lecz obok tak wielkiego nieszczęścia, nie opuścił nas Pan zupełnie bez jakiejś pociechy. Gdy ognie ogarnęły miasto, a ratunek stał się niepodobny, iż cała nadzieja zostawała w miłosierdziu Pańskiem; rozniosło się z ust do ust po mieście, iż to ludzkie dzieło było, i że złość sprzysięgła się na zbrodnię, i paliła miasto nasze. Na to opadły ręce wszystkim: ból ścisnął serca, lecz już nic od samego strachu o płonące miasto. Powylękały się niewiasty, a i najmężniejszy truchlał na zgrozę występku, i upadł na duchu! Dzięki Bogu! pokazało się, że miasto nasze nie wydało z łona swego takiego potworu; i znośniejszą nam jest ta plaga, jako wprost z ręki Pańskiej pochodząca chłosta. Niechże więc będzie chwała Panu i niech upodoba ją sobie u nas, na wieki wieków.
118PRZEDRUK ZA: Walerian Kalinka, Historya pożaru miasta Krakowa, Kraków 1850, s. 69–71.
H. Oczyma prasy
119Czas, 1850
Kraków, dnia 18 lipca
120Godzina 10 wieczór. Przeżyliśmy dzień straszliwy, a nie przewidujemy końca naszych cierpień. Wokoło nas bucha straszliwy ogień, okropna łuna świeci nad całem miastem, ciężkie dymy walą się. Morze ognia zalało ulice i rynek. Spadają dachy, łamią się belki, załamują sklepienia. Godzina ostateczna wybiła dla miasta. Ogień szerzy się coraz bardziej, zajmuje ulice po ulicy, życie, majątki, egzystencja samego nawet miasta zawisła od wiatru. Dotąd wiał północno‑zachodni, cała część miasta położona w tej stronie spłonęła lub jeszcze się dopala; jeżeli zwróci się, pójdzie reszta domów w perzynę.
121Nieszczęśliwy grodzie! ostatnia klęska cię dobiła, na ulicach i placach twoich zostaną tylko zgliszcza, wokoło których zasiędą całe rodziny, i kijem żebraczym szukać będą jakiegoś niedopalonego łachmanu, niezniszczonego sprzętu. Ani czasu, ani głowy nie mamy w tej chwili, aby ocenić wszystkie nieszczęścia; ze strachem czekamy dni następnych, drżymy o chwilę obecną, o resztę ulic. Co zrobić z tysiącem ofiar, gdzie ich przytulić? czem nakarmić? Nie mamy poddasza dla naszych sióstr, braci i matek; goły bruk zasłany niedopalonem drzewem i niebo czerwone od pożaru, oto nasze jedyne schronienie.
122Z rozdartem sercem wpośród niedopalonych zgliszczów i palących się domów, niepewni czyli dla uratowania życia, tego miejsca, na którym piszemy, opuścić nie będzie trzeba, bierzemy pióro w rękę a nie możem skupić myśli. Musim zawezwać całej mocy nad sobą, aby niektóre szczegóły tego straszliwego gromu opisać.
123O godzinie tej z południa uderzenia z wieży i alarm na rynku dały znać o pożarze, chociaż trwał on już podobno od niejakiego czasu. Wnet ujrzeliśmy straszny ogień w dolnych młynach przy ulicy Krupniczej. Wiatr dął mocny, natychmiast zapaliły się sąsiednie domki... cztery domostwa spłonęły, zanim sikawka nadbiegła! nie było ratunku! Wszystko co leżało w kierunku wiatru zgorzało; już pożar nie miał się gdzie dalej rozszerzać... już ludzie poczęli wracać, kiedy o 1¼ dano znać, że dom p. Bartynowskiej przy ulicy Gołębiej i plantacyach zaczął się palić. Ogień wyszedł ze strychu, wnet objął cały dach. Lecz nowy krzyk: ulica Wiślna się pali! biegniemy i widzimy ogień na dachu w kamienicy pod Zającem. Ani sikawek! ani drabiny!
124Gmachy akademiczne, biblioteka, bursa, gabinety w okropnem były niebezpieczeństwie. Zerwała się młodzież akademicka, pobiegła na dachy, utworzyła łańcuch ze 150 ludzi złożony i nadludzkim usiłowaniem udało się na koniec wstrzymać pożar, który już się zaczął pokazywać w gmachu bibliotecznym.
125Nowy krzyk: pałac Wielopolskich się pali. Pędzim w tamtę stronę i od Grodzkiej ulicy widzimy z dachu dobywający się ogień. Pożar naraz w czterech miejscach... ani jednej sikawki! ani ratunku! ani nawet drabin! Nic, zgoła nic, wszystko oddane na łaskę niszczącego żywiołu. Mieszkańcy poczynają się wynosić z domów, każden ratuje, co może... tymczasem cała połać od kamienicy pod Zającem zapala się i przerzuca ogień w przecznicę Gołębią, w ulicę Bracką, w pałac biskupi.
126Pożar od plantacyj postępuje, zajmuje się technika, drukarnia uniwersytecka, kościół Unicki. Ani sposobu powstrzymać straszliwych kłębów ognistych... nikt też ich nie powstrzymuje! Ogień okropny w tej stronie.
127Pałac Wielopolskich cały w płomieniu, cała Bracka ulica w ogniu, dom Starostwa zajmuje się. Pożar przenosi się na Franciszkany. Ulice zawalone ogniem, zaduszone ciężkiemi falami dymu, ani do mieszkań przystąpić, ani przez ulicę przejść niepodobna.
128Nowy okrzyk przeraźliwy: kamienica Rappa na ulicy Stolarskiej się pali, przerzuca ogień na Dominikany. Morze ogniste wy‑ lało się na dachy i szaleje razem z wiatrem.
129Pożar dostaje się na rynek; zajmuje się cała południowa strona; wiatr pcha go w ulicę Grodzką! W tej chwili ogień się połączył, od plantacyj przy ulicy Gołębiej, Wiślnej, Franciszkańskiej; do plantacyj przy małym rynku, ulicy Szerokiej, Ś. Józefa... wszystko się pali!
130Naraz palą się cztery kościoły... a w obecnej chwili sterczą tyIko nagie, czarne mury, wśród płomieni, które się jeszcze gdzieniegdzie wydobywają, rysują się gzymsy i sklepienia gotyckie. Naraz w kościele Dominikańskim dach spada na sklepienie, które przecie się utrzymuje. Niedopalone belki świecą się jeszcze na murach, a stąd i z owąd kapie stopiona blacha. Obok kościoła palą się wszystkie gmachy, biblioteka, klasztor, zajmują się jatki rzeźnicze. W tej chwili domy rzeźników za plantacyami stają w płomieniu, wiatr dmie go coraz bardziej z całego placu między planlacyami Dominikańskiemi, aż niemal pod starą Wisłę związał się jeden słup ognisty.
131Kościół Franciszkański się pali; suche drzewa ołtarzowe, ławki, krużganki zajmują się, syczą, trzaskają! Sklepienie się zawala, ogień wpada na klasztor, z klasztoru na domy okoliczne; na dziedzińcu stoi kilkadziesiąt rodzin, kilku biednych mnichów, a wokół nich wieńcem roztoczyła się rzeka ognista; brama niedostępna, jedyna ucieczka przez mur od ogrodu.
132W ulicy Grodzkiej rozszalały żywioł wylewa się z dachu na dach aż do ulicy Śgo Józefa. Ale z drugiej strony mieszkańcy zerwali już dachy, i powstrzymali na chwilę straszliwy postęp zniszczenia.
133Była godzina piąta, wszyscy opuścili ręce, bo nie było więcej ratunku. Rachowano tylko, że niektóre gmachy pokryte dachówką staną za granicę!... w ulicy Grodzkiej ogień oparł się o ustęp przed gmachem sądowym, część między Grodzką i Poselską z jednej strony spłonęła. Dom na rogu Wiślnej i Gołębiej i ginach Akademii pokryty dachówką bronił ulicę Śtej Anny i wschodnią część Rynku.
134Ogień zajęty w kamienicy Rappa zajął wnet całą Stolarską ulicę i południową część małego Rynku. Wszystko do tej chwili stoi w płomieniu! chyba, że się już zwaliły rusztowania, a czerwone języki ognia syczą oknami.
135Około godziny 7ej kilku obywateli stanęło przy hotelu Drezdeńskim, myśląc nad środkami zaradzenia. Opowiadano, że sam jenerał komenderujący, który od pierwszej chwili był na koniu, złapał człowieka mającego w rękę siarniczki, świecę woskową i paczkę prochu obwiniętą w bawełnę. Pan mecenas Boguński w domu swoim złapał chłopca 10‑letniego ubranego w łachmanach, który biegł na strych. Na zapytanie, gdzie idziesz? Idę ratować, odpowiedział. Tu się nie pali, odparł właściciel domu, a zdziwiony odpowiedzią chłopca, ujął go i znalazł przy nim materyały do podpalenia potrzebne. Zaprowadził go w ten moment do koszar w kamienicy Waltera i oddał w ręce władzy wojskowej z corpus delicti. Ujęto także czterech innych ciężko podejrzanych o zamiar podpalenia i odprowadzono na odwach główny.
136To opowiadanie wzbudziło przestrach i poznaliśmy, że pod nogami naszemi kryje się jakiś piekielny, straszliwy spisek, który zaprzysiągł zgubę miastu. Nie mogliśmy pojąć, nie chcieliśmy wierzyć, a przecież fakta zwyż powiedziane jasno świadczyły. Naówczas pan Meciszewski, którego całe mieszkanie do szczętu naprzód się spaliło, podał wniosek, ażeby udać się do J. E. Szefa Komisyi Gub. i J. E. Komendanta i prosić ich, aby ogłoszono sąd doraźny, iżby każdy schwytany na gorącym uczynku podpalania natychmiast był rozstrzelany. Usłuchano tego zdania i wnet obywatele: Boguński, Lipiński, Skarżyński, Kremer Karol, Kalinka i inni udali się do J. E. Szefa Kom. Guber., oświadczając mu swoje, życzenie. J. Excellencya odpowiedział, że sądu doraźnego ogłosić nie może, ale ponieważ są obwinieni, przeto wezwie Prezesa Trybunału, aby wyznaczył lukwirenta do prowadzenia inkwizycyi, sam zaś udaje się natychmiast do jenerała komederującego, aby się z nim porozumieć.
137Rozpoczęto inkwizycye z ujętym przez mecenasa Boguńskiego obwinionym... a zaś po godzinie 9ej przy odgłosie bębnów, ogłoszono od c. k. Komendy wojskowej rozporządzenie, na mocy którego nakazano świece w oknach palić, wezwano obywateli do strzeżenia swoich domów, rozesłano patrole i przykazano, że ktokolwiek ośmieli im się opierać lub złapany będzie na czynie podejrzanym, ulegnie natychmiast sądowi wojennemu.
138Północ. Obeszliśmy na nowo wszystkie punkty pożaru, wiatr jest silniejszy, dym duszący rozlega się po całym rynku. Pożar w domu p. Wąsowiczowej i Skotnickiej zapada w głąb. Sikawka przez czas jakiś działała w domu tejże, potem ustała.
139Gdzie są inne sikawki?
140Część ulicy Wiślnej pali się w głębi. Biskupi pałac spłonął zupełnie. Sterczą nagie ściany kościoła Franciszkańskiego! gmachy przy nim leżące od plantacyj jak się zdaje ocalały, przynajmniej nie widzieliśmy w tej chwili na nich ognia. Od Brackiej ulicy a raczej od przecznicy Gołębiej aż do ulicy św. Józefa jedno morze ogniste; tu znowu nie widzieliśmy ani jednej sikawki. Ale już z tej strony ogień wstrzymany; palą się tylko wnętrza domów. Stolarska ulica dopala się; podobnież południowa część małego rynku; ratunek słaby! brak ludzi do pomocy, brak wody. – Za plantacyami domki rzeźnicze połyskują jeszcze niedopalonem węglem.
141Dom Wentzla w rynku po dwakroć był w straszliwym niebezpieczeństwie i po dwakroć niemal cudem ocalał. Z jednej, drugiej i trzeciej strony gorzało; widzieliśmy tylko na dachach kilku kominiarczyków, którzy usilnie zalewali wodą i odrywali gonty.
142Księgarnia Czecha spłonęła; widzieliśmy, jak wyrzucano książki, ale już było za późno. Akta dwóch notaryuszów Ekielskiego i Korytowskiego spaliły się do szczętu!
143Wszystko jeszcze w tej chwili zależy od wiatru – nie możemy z pewnością oznaczyć jego kierunku, ale zdaje się, że dmie w tę samą stronę, tylko nieco mocniejszy. To tylko szczęście, że już dachy nigdzie nie płoną, pożar straszliwy żarzy się wgłębi domów. Zdaje się, że wszystkie mury popękają.
144Silne patrole obchodzą po ulicach; całe wojsko stoi pod bronią; po ulicach warty. Na plantacyach poskładane meble nieszczęśliwych ofiar, które spoczywają przy tych resztkach swej własności. Na rynku od Baranów aż do ulicy Grodzkiej, kanapy, krzesła, obrazy i inne ruchomości pozwalane razem. Warta wszędzie strzeże.
145Dochodzą nas wieści o kilku nieszczęśliwych, którzy się spalili. Między innemi czczigodny starzec Filipowski, nie mogąc się podnieść z łóżka, spalił się jak mówią na węgiel. Kilkoro dzieci znalazło śmierć. Biedne ofiary, zginęłyście w straszliwych mękach! ale nie przeżyłyście swego nieszczęścia!
146Godzina 4ta z rana. Dzięki Bogu, zdaje nam się, że niebezpieczeństwo minęło. Ogień gaśnie. Wracamy właśnie spod techniki i domu Bartynowskiej. Wracamy przejęci uwielbieniem dla tej szlachetnej młodzieży uniwersyteckiej, bośmy byli świadkami jej poświęcenia, uwielbieniem dla p. Majera rektora, który był duszą całego ratunku, dla p. Krupińskiego professora stolarszczyzny w technice, który pokazał tyle energii, tyle praktyczności i tyle poświęcenia, że czujemy iż pióro nasze za słabe, abyśmy mogli godne oddać mu pochwały. Lecz wiążemy ciąg opowiadania.
147O 1½ wyszliśmy znowu na przegląd miasta. Północna część rynku pali się wewnątrz, w technice pożar się odnawia, Franciszkany a raczej gmachy okoliczne spokojnie, za to w ulicy Grodzkiej między Szeroką i Ś. Józefa ogień gwałtowny wali się z okien. Sikawka przystawiona do jednego z domów działała słabo, niebezpieczeństwo groziło, sąsiednie domy, które dotąd cudem ocalały, mogły na chwilę uledz powszedniemu nieszczęściu. Ratunek słaby.
148Na ulicy Ś. Józefa, wpośród mebli i porozrzucanych graci, widzimy sikawkę próżno stojącą, nie można jej wyciągnąć w ulicę Grodzką, zresztą nie ma nikogo do jej wprowadzenia. Na ulicy Szerokiej gmachy dominikańskie wyrzucają straszliwy ogień, nie widzieliśmy żywej duszy. Noc i kłęby dymu, spośród których księżyc czasami czerwono migotał, nie dozwalały przejrzeć, co się dzieje w głębi.
149Za plantacyami połyskiwały światła pożaru z domów rzeźniczych; znowu nikogo! Wracamy ulicą Sienną, bije godzina druga, a za nią allarm, biją w bębny, z wieży Maryackiej donosi o nowym pożarze w mieście. Pytamy, gdzie sikawki, biegną pod Sukiennice. Tam spokojnie; wołają pożar na ulicy Ś. Anny i tam cicho: krzyk, pali się na ulicy Szpitalnej, alarm pokazał się fałszywy. Wracamy pod dom p. Wąsowiczowej. Młodzież utworzyła szpaler i donosi wodę do sikawki, która gasi ogień. Nie widzieliśmy tu żadnego niebezpieczeństwa, ale tem większe przy technice. Pożar w tem miejscu na nowo wybuchnął, grozi akademii. Niebezpieczeństwo było straszliwe. Rzuca się w tę stronę młodzież uniwersytecka, pp. Majer, Kuczyński i Pol kierują obroną. Sprowadzono dwie sikawki, utworzono szpaler podwójny. Gaszono po trochu, belki zwalały się wewnątrz. Naówczas z nadzwyczajnem wysileniem sprowadzono drabinę, wszedł na nią prof. Krupiński i zrzucił na ziemię ogromną belkę, która by się może długo jeszcze paliła. Widząc że przy technice niebezpieczeństwo się zmniejsza, zwłaszcza że p. Majer dach uniwersytetu obsadził ludźmi, biegną na koniec przecznicy Gołębiej, z Rudawy sprowadzają wodę, przyciągają sikawkę i zalewają pożar w domu p. Bartynowskiej, który odżył na nowo.
150Dzień zaczyna świtać, rozchodzą się ludzie z rynku, spokojność powraca w umysły.
151Godzina 6ta z rana. Jeszcze raz obeszliśmy okropny teatr nieszczęścia. Z kilku domów wznosi się ciężki dym, tu i owdzie pali się belka, balkon, albo futryna od okna. Mury i kominy sterczą nagie, czarne, poopalane jako krzyże nad mogiłami dawnej exystencyi. Na ulicę wychodzą właściciele domów spalonych, chcąc się przekonać, dużo jeszcze cegieł, dawnych majątków im się pozostało, rozpatrują się w sprzętach porozrzucanych na ulicy, a w myśli nawet niechcąc porachować się ze stratą, nie śmią spojrzeć w czarną przyszłość, która im się pokazuje z tlejących zgliszczów. Dzień usunął zasłonę, którą przykryła ciemna noc, nieszczęście jawi się w nagiej, przerażającej postaci. Z jednej części miasta, na której stał sklep około sklepu, magazyn około magazynu, zostały się tylko szkielety domów i ulic. Straszny to widok.
152Ulica Stolarska dopala się; z gmachu Dominikańskiego naprzeciw kościoła walą się jeszcze z okien kłęby ogniste. Sikawka w zakończeniu swojej misyi chce ocalić kilka niedopalonych deszczek i sufitów. Ciężki dym żałobnym kirem powleka całe miasto.
153Z północnej części rynku zostały się tylko dwa domy; z ulicy Wiślnej połać od Śtej Anny i Rynku, z ulicy Gołębiej gmachy akademickie (wyjąwszy Technikę) i dom narożny, z ulicy Brackiej część domu ks. Jabłonowskiego, z ulicy Grodzkiej aż do Śgo Józefa trzy czy cztery domy od Poselskiej ulicy: z ulicy Stolarskiej nic. Taki jest najogólniejszy obraz spustoszenia. kto obrachować może nieprzeliczone straty, kto stosownie ocenić ten cios, zpod którego Kraków już może nigdy się nie podniesie?
154Kończąc ten smutny opis, musimy podać jeszcze kilka ważniejszych epizodów z dramatu zaledwo ukończonego. Ale nie możemy pominąć ślachetnego poświęcenia Vice‑Prezesa Paprockiego, który będąc przy głównym ogniu, dowiedział się, iż jego mieszkanie w płomieniach. Wysłał kilku ludzi na ratunek, a sam pozostał. Później spotkaliśmy go, kiedy nam pokazał jedną nogę od krzesła jako ostatni szczątek swoich ruchomości. Niechaj słowa nasze winnego uznania przyniosą choć słabą pociechę zacnemu mężowi.
155Dom i handel radzcy Szukiewicza spalił się zupełnie; księgarnia Fiedleina jak słyszymy ocalała, chociaż znajduje się w domu (służącym za koszary), w którym bardzo wcześnie ogień wybuchnął. Ogień nigdzie nie był tak zacięty jak na ulicy Stolarskiej. Tam spłonęła między innemi kamienica p.Morsztyna, a z nią kosztowna biblioteka i rzadki zbiór numizmatów.
156O godzinie 3ej z południa, w chwili, gdy najtęższy pożar zajmował połać północną rynku, gdy płomień ogarniał już domy rynku z strony zachodniej i w połączeniu z ulicą Stolarską zagrażał najbliższym domom przy kościele Panny Maryi stojącym, ksiądz Żłowodzki wyszedł z kościoła z Sanctissimum w ręku i otoczony natychmiast massą ludu, stanął na rogu Siennej ulicy i padłszy na kolana, zaczął śpiew: Pod Twoją obronę uciekamy się o Panie! Widok to był nie do opisania! Tam mieszkańcy wyrywający z pośród płomieni, co jeszcze ratować się dało; dalej wojsko całe pod bronią; tu lud korzący się przed Bogiem Zastępców i o miłosierdzie nad resztą biednego miasta błagający!
– Mieszkańcom miasta towarzyszy rezygnacya trudna do wytłumaczenia, chyba tym niezmierzonym ogromem nieszczęścia. Ratunek wyznać trzeba jest nie mówimy już uorganizowany, ale i niedołężny, a raczej żaden. Brak sikawek (o ile nam wiadomo, było ich tylko cztery), brak wozów, beczek, konewek, owo zgoła brak wszystkiego, co tylko do straży ogniowej należy!
157Nie wchodzimy w przyczyny, opisujemy fakta. Jednem słowem, los miasta naszego zawisł od kierunku chorągiewki ratusznej. Cichość i konsternacya nie do opisania.
158W jutrzejszym numerze postaramy się uzupełnić ten niedokładny obraz pisany pod wrażeniem i w chwili odbywającego się dramatu. Na teraz kilka tylko uwag, które nam się koniecznie pod pióro cisną.
159Słyszeliśmy, że władze miejscowe obmyślają już środki dla ulżenia o ile możności losu nieszczęśliwym ofiarom. W tym celu zawezwano na obrady wielu obywateli. Rząd w sprawie tej będzie miał ku pomocy każdego uczciwego człowieka, każdego mieszkańca, który z tej strasznej powodzi wyszedł szczęśliwie.
160W tem miejscu chcemy podać jedną radę. Kiedy po pożarze Hamburskim znaczna część mieszkańców znalazła się bez poddasza, wybudowano natychmiast drewniane szałasy, gdzie się mogli pomieścić ci, którzy gdzie indziej nie znaleźli schronienia. Zdaje nam się żebyśmy powinni korzystać z przykładu i wystawić także namioty, w miejscu, jakie za najstosowniejsze uznają.
161Ubliżalibyśmy sercom poczciwych Krakowianów, gdybyśmy mniemali, że potrzebujemy nakłaniać ich do przynoszenia pomocy nieszczęśliwym. Wszakże, gdy pojedyncze zasiłki albo nie dojdą do właściwych rąk, albo zanadto małą przyniosą ulgę, redakcya postanowiła rozpocząć subskrypcją i otworzy ją, jak tylko władza da jej do tego stosowne upoważnienie.
162PS. godzina 9ta zrana. Wiatr powstaje mocniejszy i silnie dmie w rynek. Dopóki ogień ugaszony zupełnie nie zostanie, dopóty jest niebezpieczeństwo, że tlejące zarzewie może pożar rozniecić.
163Władze wyższe nader czynnie zajmują się obroną. Szef Komisyi Gubernialnej wezwał obywateli dla naradzenia się nad środkami. Podzielono miasto między obywateli, dla wyszukania konewek i wiaderek. P. Karol Kremer przyjął na siebie naczelny kierunek w obronie miasta od pożaru; życzyćby jednakowoż wypadało, ażeby o tem doniesiono publiczności, z przykazem posłuszeństwa temuż we wszystkich przedmiotach dotyczących pożaru.
164Godzina 11 z rana. W tej chwili wszystkie usiłowania skierowane są na dom p. Mączyńskiej naprzeciwko odwachu, w celu zapobieżenia, aby się ogień nie szerzył po wschodniej części rynku. W obronie widać więcej energii i sprężystości. Sikawka w ciągłym ruchu i kilka szpalerów ludzi podających wodę. Na sąsiednich dachach widzieliśmy żołnierzy, a teraz odkomenderowano całą kompanią do ratowania.
165Żandarmów rozesłano do okręgu po włościan do pomocy, widzieliśmy już kilkunastu przybywających. Na ulicach Stolarskiej, Szerokiej, Franciszkańskiej wolna już cyrkulacja. Wszędzie tli się jeszcze, ale płomienia nie ma nigdzie. – W grubarni przy kościele P. Maryi widzieliśmy 5 ludzi spalonych; trupy tych nieszczęśliwych noszą ślady najokropniejszych cierpień.
166Dowiadujemy się w tej chwili, że Zamek Pieskowa Skała spłonął ogniem dnia wczorajszego.
167PRZEDRUK ZA: Czas, 19 lipca 1850 roku.
I. Oczyma upamiętniających
168Tablica 1853
169Dnia 18 lipca 1850 r. o godzinie 1 z południa powstał ogień w Młynach Rządowych przy ulicy Krupniczej, którą w większej połowie zniszczywszy, mocą wiatru przeniósł na róg Ulicy Gołębiej, skąd szerząc się z niesłychaną szybkością, ogarnął Ulicę Gołębią, Wiślną, Bracką, Franciszkańską, Szeroką, Stolarską, Śgo Józefa od strony południowej, Grodzką po obu stronach w długości od Ulicy Śgo Józefa do Rynku Głównego, Mały Rynek od strony południowej, wreszcie Rynek Główny od strony południowo‑wschodniej. Tym sposobem zgorzało nieruchomości 163 No, między któremi Pałac Biskupa Krakowskiego, oraz cztery kościoły jako to Śgo Norberta, Franciszkanów, Dominikanów, Bernardynek, czyli Śgo Józefa, trzy ostatnie wraz z klasztorami do nich należącymi. Ku pamięci tak okropnej klęsce, ku uczczeniu wszystkich Dobroczyńców którzy z darami swojemi pospieszyli hojnie i skwapliwie już to dla niesienia pomocy nieszczęśliwym pogorzelcom pozbawionym wszelkich zasobów, już to dla odbudowania zniszczonych Świątyń Pańskich i Domów, napis ten w ścianie tego gmachu, również pożarowi uległego, a na nowo odbudowanego, położonym został 1853.
170PRZEDRUK ZA: napis na tablicy pamiątkowej z 1853 roku na fasadzie odbudowanej kamienicy Hetmańskiej przy Rynku Głównym w Krakowie.
Notes de bas de page
1 Pożar młynów, zwanych Dolnymi, 18 VII 1850 roku, przy ul. Krupniczej nad płynącą tu wówczas Rudawą, stał się przyczyną zniszczenia znacznej części miasta.
Auteurs
Le texte seul est utilisable sous licence Creative Commons - Attribution - Pas d'Utilisation Commerciale - Pas de Modification 4.0 International - CC BY-NC-ND 4.0. Les autres éléments (illustrations, fichiers annexes importés) sont « Tous droits réservés », sauf mention contraire.