Dagerotypista
p. 307-318
Texte intégral
1Jeżeli nasze dzieci i dzieci naszych dzieci w trzecim i czwartym pokoleniu nie będą posiadać portretów swoich przodków, nie będzie w tym winy dzisiejszych dagerotypistów; ci bowiem powielają odbicia twarzy w tempie, które można uznać za obietnicę, iż każdy dom stanie się wkrótce Galerią Dagerotypów. Obecnie wszyscy, od najmłodszej latorośli po pradziadka, muszą mieć swoje podobizny. I nawet nobliwy Przyjaciel1, który jak dotąd gardził sporządzaniem wizerunków i uznawał tę czynność za próżną, odczuwa pokusę, by zasiąść przed obiektywem operatora2; w mgnieniu oka rysy modela zostają pochwycone i utrwalone przez słoneczny promień. W naszych wielkich miastach pracownie z dagerotypią spotkać można na niemal każdym rogu; a z trudem byłoby znaleźć hrabstwo w którymkolwiek ze stanów, gdzie nie ma choćby jednej z tych niestrudzonych osób, nieszczędzących wysiłku, by uchwycić „odbicie”, nim „zaniknie substancja”3. Jeszcze parę lat temu nie każdy mógł sobie pozwolić na portret własny czy swojej żony lub dzieci; był to jedynie luksus dostępny ludziom z pokaźnym zapasem gotówki. Dziś ze świecą szukać tych, którzy nie przewinęli się przez ręce operatora choćby raz, a nawet i tuzin razy, albo tych, co pośród rodzinnych skarbów nie trzymają okrytych cieniem facjat swoich żon i dzieci, oprawnych w fioletowy safian i aksamit, razem bądź pojedynczo. Zaiste, sztuka powstała za sprawą słońca jest najdoskonalszą ze sztuk, dla publiczności jest zaś dobrodziejstwem! Jeśli pracownia malarska jest miejscem, w którym można uzyskać wgląd w ludzką naturę, to o ileż bardziej stosuje się to do studia dagerotypisty, przez które każdego dnia przewijają się tuziny osób, a każda z nich obsługiwana jest w czasie półminutowej sesji. Dochodzi tam bez ustanku do scen niedorzecznych, zabawnych i dramatycznych. Ludzie, którzy przychodzą się portretować, nierzadko nie mieli nigdy z dagerotypią styczności, nie mają też zielonego pojęcia, jak cała rzecz ma przebiegać. Niektórzy, gdy mają już zasiąść na krześle, z nerwów trzęsą się jak osika; inni znów, na próżno zresztą, skupiają cały wysiłek na zachowaniu powagi, co skutkuje takim zniekształceniem obrazu, że wręcz przejmuje ich strach, gdy portret trafia do ich rąk.
2Jakieś parę miesięcy temu do Filadelfii przybył pewien wcale nie taki pospolity farmer ze środkowej części stanu; gdy zaś sprzedał swój towar i poczynił najróżniejsze zakupy, przypomniał sobie przed powrotem, iż obiecał wrócić z własnym dagerotypem. Tłumaczył wprawdzie, że to jakiś nonsens, ale nic nie wskórał wobec żądań żony i córek, które łatwo zmusiły go do ustępstwa. Po zasięgnięciu języka dowiedział się, że najlepiej będzie udać się do Roota4; pewnego jasnego poranka wybrał się zatem na Chestnut Street do galerii tego cieszącego się wielką renomą dagerotypisty. Pan Root był rzecz jasna w domu i nie omieszkał wyświadczyć przybyłemu przysługi; ten zaś, gdy już przyjrzał się rozmaitym portretom, wypytał o ceny i podzielił się różnymi uwagami na temat tego, co ukazało się jego oczom, został poproszony o wejście do sali operacyjnej.
– Dokąd? – dopytywał farmer z wyrazem zdziwienia.
– Do sali operacyjnej – odpowiedział pan Root, kierując się ku drzwiom.
3Mimo to farmer nie miał pewności, czy usłyszał dobrze; nie miał jednak ochoty dopytywać raz jeszcze, podążył więc za Rootem; to, co dźwięczało mu w uszach, z pewnością wszakże brzmiało jak „sala operacyjna”, jedyne zaś wyobrażenie, jakie miał o operacjach, wiązało się z odcinaniem rąk i nóg. Jednakże ruszył po schodach, ciągnąc za sobą psa, i wkrótce znalazł się w pomieszczeniu na drugim piętrze.
– Zobaczmy zatem, sir – powiedział pan Root z uśmiechem, który farmerowi wydał się odrobinę dziwaczny – co możemy dla pana zrobić. Niech pan usiądzie na krześle.
4Tak też zrobił, ale czuł się nieco skrępowany, gdyż nie podobał mu się wystrój miejsca. Oprócz pana Roota w pokoju był jeszcze jeden mężczyzna, co wzbudziło podejrzenie, że dojdzie tu do jakiegoś matactwa, a to byłoby zbyt wiele. Sama ta idea, jeśli się jej przyjrzeć bliżej, była na tyle absurdalna, że próbował oddalić ją od siebie, nie był jednak w stanie. W pokoju dało się słyszeć tajemnicze tykanie, którego nie potrafił wszak wytłumaczyć. Przypominało tykanie zegara, ale i zarazem coś innego. Rozejrzał się dookoła, ale nie umiał stwierdzić, skąd dochodzi. Raz miał wrażenie, że spod podłogi, i to tuż pod jego stopami, innym razem, że z sufitu, kiedy indziej zaś z dalszego krańca pokoju.
5Gdy już zajął miejsce na wskazanym krześle, pan Root przyciągnął na środek pokoju aparat, sprawiający wrażenie rzeczy jedynej w swoim rodzaju, i skierował ku farmerowi wylot czegoś, co można by uznać za niewielką mosiężną armatę. W tej samej chwili drugi z mężczyzn położył swą rękę na jego głowie i pociągnął ją w stronę żelaznego zacisku, którego zimny dotyk zmroził mu krew w żyłach aż po samo serce.
6Farmer regularnie czytywał gazety; za ich sprawą znane mu były przypadki „tajemniczych zaginięć”. Ludzie z kilkuset dolarami w kieszeni, jak on teraz, wplątywali się w afery z rabusiami i mordercami, zatem i on mógł być teraz w jaskini zbójców. Raz wzbudzony strach sprawiał, że każdy ruch obu mężczyzn, działających [jakby] w zmowie, jedynie potwierdzał podejrzenia. Ich tajemne znaki, to, że w sposób ewidentny byli przygotowani, by pewne rzeczy w określonej chwili robić wspólnie, wszystko to jeszcze bardziej podsycało jego niepokój. Przekraczało to zdolności ludzkiej natury, a przynajmniej natury farmera. Zerwał się zatem z krzesła, pochwycił swój kapelusz i wymknął się z pokoju, pędząc po schodach tak, jakby ścigał go legion złych duchów, co obu operatorów, choć właśnie utracili klienta, przyprawiło o niemałe rozbawienie; przez najbliższy miesiąc mieli co opowiadać, śmiejąc się przy tym do rozpuku.
7Nie mniej interesujący jest inny rodzaj doznań doświadczanych przez modeli. Do najpowszechniejszych należy iluzja, że urządzenie wywiera pewien rodzaj magnetycznego przyciągania; i gdy procedura się rozpocznie, wiele zacnych dam w istocie rzeczy ma poczucie, że ich oczy „zmierzają” ku obiektywowi! Inni odnoszą wrażenie, jakoby podmuch zimnego powietrza owiewał ich twarze, niektórzy zaś czują jakby ukłucie, któremu towarzyszą siódme poty. Osoby o delikatnych nerwach i żywej fantazji nagminnie doświadczają duszności, przez co wydaje im się niemożliwe, by ktoś był w stanie wysiedzieć w spokoju; gdy zaś podnoszą się z krzesła, biorą głęboki oddech i dyszą, jak gdyby wcześniej przebywali w próżni. Nie dziwota zatem, że na wielu dagerotypach uwieczniono ten osobliwy, wyrażający zaskoczenie wyraz twarzy albo że odnosi się wrażenie, iż model czy modelka czuli się nieswojo. Rzecz jasna, wszystkie te doznania są rezultatem pobudzonej imaginacji i wysiłku włożonego w to, by siedzieć w sposób absolutnie niewzruszony i zachować powagę. Wymuszony spokój prowadzi w istocie rzeczy do skrępowania i taki musi się wydawać. Na wizerunkach dagerotypowych widać to w szczególności.
8Powszechnie wiadomo, że wśród Przyjaciół panowała niechęć do zdejmowania wizerunków. Do pewnego stopnia należy to już do przeszłości i wielu prominentnych członków Towarzystwa godziło się w ostatnich latach zasiąść przed obiektywem, przez co studia dagerotypistów mogą się dziś chwalić wystawami, na których figuruje pokaźna liczba osób w [charakterystycznych] skromnych ubiorach i kapeluszach. Wielu spośród członków Towarzystwa wciąż jednak woli się pohamować, nie czują bowiem pokusy, by wejść do malarskiego atelier czy do pokoju dagerotypisty. Niektórzy spośród nich, choć powzięli postanowienie, że sami nie zasiądą przed obiektywem, dają się skusić namowom, żeby towarzyszyć przyjaciołom albo dzieciom zdecydowanym na dagerotyp, by następnie paść ofiarą niewinnego podstępu: wprowadza się ich bowiem w zasięg obiektywu i nim wyczują niebezpieczeństwo, ich oblicza zostają pochwycone i utrwalone! Nie tak dawno temu pewna młoda dama, której ojciec przynależał do Przyjaciół, zachęciła go, by dotrzymał jej towarzystwa w pracowni Roota. Gdy już tam przybyli, długo namawiała go, by zrobił również własny dagerotyp, staruszek był jednak niewzruszony niczym skała. Czym by go nie zachęcała, nie przynosiło to żadnego skutku. Gdy w końcu nadeszła jej kolej, starszy pan podążył za nią do pokoju dagerotypisty. Żelazne mocowanie głowy dawało jej się we znaki.
– Czy dałoby się wykonać podobiznę bez tej maszynerii? – spytała.
– Ależ owszem – odrzekł operator – nie będzie jednak pani w stanie siedzieć całkowicie nieruchomo, najmniejsze zaś poruszenie sprawi, że obraz będzie popsuty.
9Prawdziwym powodem, dla którego młoda dama pozorowała dyskomfort i oczerniała niewinną podpórkę, była tymczasem bystra myśl dopiero co zrodzona w jej głowie. Raz jeszcze oparła się o mocowanie, ale zanim odsłonięto obiektyw, zdążyła się już poruszyć, zaczęła więc mówić, że nic z tego nie będzie, bo nie jest w stanie wysiedzieć w tej pozycji; zdawała się wielce zdenerwowana.
– Chciałabym, ojcze – rzekła – byś stanął za mną i pozwolił mi oprzeć o siebie głowę; tak byłoby znacznie wygodniej.
– Ależ oczywiście – odparł starszy pan i natychmiast spełnił prośbę.
– Teraz dużo lepiej! – wykrzyknęła córka ze słabo skrywanym zadowoleniem, przesyłając jednocześnie operatorowi spojrzenie tak wymowne, że nie dało się go nie zrozumieć. W pół minuty dzieło dobiegło końca, zaś starszy pan i jego córka zeszli do salonu, by tam oczekiwać na portret. Łatwo sobie można uzmysłowić zaskoczenie ojca, gdy na dostarczonym dagerotypie ujrzał nie tylko twarz córki, ale i odbicie samego siebie, stojącego za jej plecami!
10Innym znów razem pewien członek Towarzystwa Przyjaciół sekundował znajomemu w pokojach jednego z naszych dagerotypistów; uprzejmie zaprezentowano im urządzenie operatorskie i objaśniono cały proces. Przyjaciel ten wliczał się właśnie do tych, co nieustająco odrzucali myśl o pozowaniu, o czym dagerotypista był znakomicie poinformowany. Wkładając przygotowaną płytkę do aparatu, poprosił więc, by znajomy kwakra zasiadł na krześle, wytrwale spoglądał w obiektyw i zwrócił uwagę na osobliwy efekt, jaki miał się pojawić. Ten jednakże niczego nie zauważył.
– Niechże i ja spojrzę – powiedział kwakier i zasiadł na krześle. Wszelako, tak jak jego przyjaciel, nie dostrzegł niczego, co byłoby warte zainteresowania. Następnego dnia miał w rękach swoją własną podobiznę, w gustownym safianowym futerale, przesłaną wraz z pozdrowieniami przez wprawnego operatora.
11Całkiem niedawno bardzo piękna młoda dama nie kryła zdumienia, gdy dowiedziała się, że pewien dżentelmen, jej rzekomy admirator, był w posiadaniu jej dagerotypu. Odkrycia dokonała przez przypadek i wielce nad tym łamała głowę. Podobiznę zdejmowano jej tylko raz jeden i powstał wówczas tylko jeden jedyny dagerotyp, który był w jej posiadaniu. Wprawdzie dagerotypista musiał powtórzyć ujęcie, jako że przy pierwszym, z nieznanej, jak twierdzono, przyczyny, odbicie na płytce okazało się słabe i trzeba było je odrzucić. Widziała je zresztą, było wszak tak dalece niedoskonałe, że można było rozpoznać zaledwie fragment draperii. Gdyby jakość odrzuconego obrazu była choćby znośna, przyszłoby jej od razu do głowy, że dagerotypista oprawił płytkę, by mieć próbkę swej sztuki, i w ten sposób trafiła ona do rąk jej admiratora. Skoro jednak twarz była całkowicie nieczytelna, nie wzięła w ogóle tego pod rozwagę.
12To, że młodzieniec był w niej rozkochany tak mocno, że aż przygarnął jej wizerunek, kładło się miodem na jej sercu. Nie mniejszy efekt wywoływała tajemniczość całej sprawy. W jaki sposób portret trafił w jego ręce? Nie mogła się uwolnić od tego pytania. Przy następnym spotkaniu zainteresowała się młodzieńcem na nowo. Ten był nad wyraz uprzejmy i patrzył na nią w taki sposób, by jej serce pełne było odczuć o trudnym do opisania charakterze. Jednakże zagadka dagerotypu została rozwiązana dopiero wówczas, gdy stanęli na ślubnym kobiercu. Pewnego dnia, wkrótce po tym wydarzeniu, powiedziała do niego:
– Posiadasz mój dagerotyp.
– Ja? – młody małżonek zdawał się zaskoczony.
– Tak, ty. A co więcej, miałeś go przez te pół roku.
13Dżentelmen czuł się nieco zmieszany tym nieoczekiwanym oskarżeniem, ale wyznał prawdę i zaraz wyciągnął niezwykle piękny wizerunek damy, która przyglądała mu się przez parę chwil. Jak na dłoni widać było, że nie jest to owo odrzucone ujęcie, gdyż w istocie rzeczy wizerunek ten był nawet wspanialszy niż ten, który sama posiadała.
– Skąd go masz? – dopytywała dama.
– I tak byś nie zgadła – odrzekł mąż – wygląda więc na to, że muszę ci powiedzieć. Przypadkiem dowiedziałem się, że wybierasz się do pewnego znanego dagerotypisty, by zrobić sobie portret. Tak się składa, że znałem go bardzo dobrze, poprosiłem go zatem, by jednocześnie zachował jeden portret dla mnie, co zresztą uczynił. Oto i najprostsze wyjaśnienie całej tajemnicy.
– Ale przecież zrobiono dwa portrety, z których jeden nie wyszedł – powiedziała dama.
– Ten, który, jak ci się wydawało, nie wyszedł – ale tu zostałaś wywiedziona w pole. Na płytce, którą widziałaś, nigdy nie pojawił się refleks twojej twarzy. Prawdziwa płytka została zręcznie odłożona na bok.
14Młoda małżonka oznajmiła, że cała ta sprawa była odrażająca; w tym samym jednak czasie, gdy jej powabne usta wymawiały to szorstkie słowo, z jej rozkochanych oczu emanowało tkliwe przebaczenie dla wszystkich tych, którzy byli w tę sprawę zamieszani. Rzadko zdarza się bowiem, by portrety dżentelmenów i dam pozyskiwano w taki właśnie sposób.
15Wszelako zdarzenia bardziej bolesne i dramatyczne niż te, które zostały dotychczas zrelacjonowane, przytrafiają się nader często. Nie tak znów dawno temu jeden z naszych dagerotypistów zauważył w swej pracowni kobietę pogrążoną w głębokiej żałobie. Nieznajoma oglądała z rzucającą się w oczy żarliwością portrety wiszące na ścianach, wystawione tam na pokaz. Naraz wydała cichy okrzyk i półomdlała opadła na sofę. Podano jej wodę, a po pewnym czasie udało się ją przywrócić do równowagi. Stwierdziła wówczas, że ledwie parę dni wcześniej odebrała wiadomość o śmierci swej jedynej córki, mieszkającej na Zachodzie. Przypomniawszy sobie, że tuż przed wyjazdem zdjęto jej podobiznę, zaczęła żywić nikłą nadzieję, że w pomieszczeniach dagerotypisty znajduje się może duplikat. Znalazła go, by raz jeszcze spojrzeć na nieomal mówiącą twarz swego dziecka!
16Inny, ale równie poruszający incydent miał miejsce w tej samej pracowni. Przyszła tam matka ze swoim pierwszym i jedynym dzieckiem, dziarskim czteroletnim chłopcem, by zrobić sobie dagerotyp. Był z nimi też ojciec, za którego radą posadzono dziecko na kolanach matki. Wizerunek chłopca wyszedł przepięknie, ale podobizna matki się nie udała. Zdecydowano wtedy, że matka usiądzie sama, a dziecku zrobi się dagerotyp, gdy będzie starsze o kilka lat. Gdy już wychodzili, dagerotypista zachęcał ich, by wzięli ze sobą również ten pierwszy obrazek, jako że portret chłopca był wprost zachwycający. Wahali się, ale ostatecznie odmówili, twierdząc, że wrócą, gdy chłopak podrośnie; wreszcie opuścili pracownię. Minęły trzy miesiące i matka wróciła. Była w wielkiej żałobie: jej chłopiec nie żył! Wróciła z nadzieją, że portret dziecka może się jeszcze zachował. Lecz niestety, stało się inaczej. Przeszukano stare i zaniechane płytki z myślą, że nie wszystko stracone, ale po jednym czy dwóch dniach, w którym to czasie matka zjawiała się nieustannie, uznano poszukiwania za bezowocne. Sylwetka, utrwalona w cudowny i tajemny sposób przez promienie słońca, przepadła, przez co jedyny wizerunek dziecka, który pozostał matce, zachowany był w notesie jej pamięci5.
17Niektórzy bywają zaskoczeni faktem, że dwa portrety tej samej osoby, ale wykonane przez różnych dagerotypistów, sprawiają wrażenie tak niepodobnych, choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie potrzeba tu niczego więcej niż mechanicznej umiejętności w posługiwaniu się aparatem i że jedyny warunek, jaki musi być spełniony, jeśli chce się uzyskać adekwatne podobieństwo, jest taki, by obraz twarzy pojawił się w soczewce i odbił na spreparowanej chemikaliami płytce. Nic bardziej błędnego. O ile dagerotypista nie jest artystą albo nie posiada artystycznie wyćwiczonego oka6, nie będzie w stanie uzyskać dobrej podobizny, co najwyżej drogą zwykłego przypadku; a to dlatego, że jeśli nie posadzi się modela w taki sposób, iż cienie będą padać na jego twarz w pewnej korelacji do jego cech wyróżniających, wystąpią zakłócenia, w wyniku których obraz z pewnością nie przypadnie mu do gustu. Malarz potrafi poskromić cienie na twarzy modela tak, by jedynie służyły celowi, dla którego je powołał, jednakowoż dagerotyp nie kieruje się tego rodzaju uprzywilejowaniem i odzwierciedla modela tak, jak on sam się przedstawia. Jedynie złemu pozycjonowaniu i kiepskiemu operowaniu światłem zawdzięczamy te pierwsze dagerotypy z dziwnie wyglądającymi obliczami, po jednej stronie ukrytymi w cieniu, po drugiej zaś nazbyt rozświetlonymi, tak że cechy modela z trudem dawało się odróżnić. Od tego czasu nastąpił jednak znaczny postęp i w niektórych pracowniach uzyskuje się podobizny wyróżniające się niepospolitym pięknem i doskonałością.
18By uzyskać dobry obraz, koniecznie trzeba się udać do dagerotypisty, który ma oko i smak artysty albo który zatrudnia u siebie taką właśnie osobę. Trzeba też pamiętać, by ubrać się w kolory, które nie odbijają zbyt dużo światła. Jeśli chodzi o damy, najlepsza byłaby suknia z ciemnego bądź wzorzystego materiału. Należy unikać bieli, różu i jasnego błękitu. Koronki, szal czy chusta niekiedy znacząco wpływają na piękno obrazu. Mężczyźni powinni ubierać ciemne kamizelki i fular. Co do dzieci, to większość dagerotypistów preferuje kraciaste pledy albo ubiory w ciemne paski lub wzory. Za każdym razem należy wystrzegać się jasnych ubiorów.
19Wydatne cienie, które pojawiają się na dagerotypach, stanowią przykre doznanie dla wielu spośród tych, co jak królowa Elżbieta nie widzą tego typu skaz na swoich obliczach, gdy stają przed lustrem.
– Czy mógłby pan zdjąć moją podobiznę tak, by nie było tych ciemnych miejsc? – dopytuje dama, która ku własnemu zaskoczeniu dostrzega brzydkie znamiona pod nosem, wokół oczu, pod podbródkiem czy na policzku. – Nic takiego nie ma na mojej twarzy.
– Czemu moja szyja jest taka czarna? – pyta inna, podczas gdy trzecia byłaby w pełni rada ze swojej podobizny, gdyby tylko twarz nie była „aż tak utytłana”. Dama o jasnej cerze, na której słońce pozostawiło drobniutkie brązowe znamiona, które jednak były praktycznie ukryte pod świadczącymi o zdrowotności wypiekami twarzy, z przestrachem odkrywa, że zostały one wiernie odzwierciedlone na jej dagerotypie, a przy tym są tak ciemne, że sprawiają wrażenie poważnej wady:
– A to co? Czegoś takiego nie ma chyba na mojej twarzy? – pyta wyraźnie zawiedziona. Jako że artysta nie może jej powiedzieć, że jest „piegowata”, próbuje wszelkich pokrętnych wymówek, by wreszcie powtórzyć eksperyment; jednak efekt nie jest wcale lepszy, a to dlatego, że wszystkowidzące światło nikogo nie uprzywilejowuje – małe czarne plamki nie znikają, dama zaś opuszcza pracownię, mając o dagerotypiście jak najgorsze mniemanie; ten zaś, jakkolwiek mógł był sprawić, by światło dla niego pracowało, nie mógł go jednak przymusić, by zarejestrowało cokolwiek, co nie ma związku z prawdą.
20Osobliwie słucha się tych drobnych, różnorakich sugestii, które tytułem usprawnienia czynią osoby oczekujące na swoją kolej do zrobienia dagerotypu. Korpulentna, pulchna dama chciałaby wyjść na nieco mniejszą, gdyż „jej otyłość jest większa, niż to jest przyjęte”; gdy tymczasem inna, ale szczupła, ubrana w suknię z głębokim dekoltem i bez rękawów, dopomina się o bardziej wydatny i rzucający się w oczy biust oraz bardziej krągłe i pulchne ramiona, jako że obecnie jest ona raczej „chudsza, niż to jest przyjęte”. Przedmiotem pożądania są w szczególności delikatne ręce i artysta obsługujący dagerotyp może temu pragnieniu sprzyjać, jeśli ułoży je w taki sposób, by światło padało na nie w określony sposób. I w istocie rzeczy wszystkie osobliwe cechy danej osoby, które można uznać za deformację, wprawny artysta jest w stanie zmodyfikować poprzez sposób ustawienia modela: przy czym nic nie poradzi na zeza, nie przemieni też pospolitej urody w piękność; podczas gdy ten, który nie zna tajników rzemiosła, z wszelkim prawdopodobieństwem zniekształci te cechy i sprawi, że tym przykrzej będzie na nie patrzeć.
21Ta cudowna sztuka dopiero co zaczyna pączkować, a ci, którzy ją uprawiają, mają tak wiele zajęć, że – zdawać by się mogło – nie znajdują już chwili na eksperymenty i rozwój; nie ulega jednak wątpliwości, że niebawem osiągniemy wyższą i jeszcze doskonalszą jakość obrazów niż dotychczas. Umiejętność przygotowywania płytek, polegająca na tym, że wskutek galwanizacji kładzie się srebro na cienkiej miedzianej płytce, a następnie poleruje się ją na tyle wybornie, że wygląda nieomal jak zwierciadło, osiągnęła najwyższą perfekcję; a przecież w tej kwestii nie powiedziano jeszcze ostatniego słowa i można spodziewać się kolejnych udoskonaleń. Od samych zaś osób obsługujących urządzenie i decydujących o ustawieniu modela wymagać należy większego zmysłu artystycznego; jeśli bowiem światło będzie dla osoby pozującej niekorzystne, to niezależnie od tego, jak dobrze przygotowana jest płytka i jak doskonałe sztuczki będzie się stosować, obraz nie ma prawa być dobry. Wszystko to rozumieją najlepsi z naszych dagerotypistów; ci zaś, którzy przykładają szczególną wagę do doskonalenia swej sztuki, zbiorą na koniec najbogatsze plony.
Notes de bas de page
1 Autor ma tutaj na myśli kwakrów, tj. członków Religijnego Towarzystwa Przyjaciół (Religious Society of Friends).
2 W języku angielskim osobę obsługującą aparat do dagerotypii określano ogólnie mianem „operatora”, tak jak obecnie mówimy w języku polskim o operatorze kamery; zaś pomieszczenie, w którym zdejmowano dagerotypy, to operation room. Skojarzenie operacyjne pojawia się w dalszym ciągu opowiadania, dlatego zdecydowałem o jego pozostawieniu.
3 Autor czyni tu aluzję do zdania „Secure the shadow ere the substance fade”, które w xix wieku zrobiło zawrotną karierę w przemyśle fotograficznym, również jako slogan reklamowy, ale funkcjonowało w angielszczyźnie na długo przed wynalazkiem fotografii; nie jest do końca pewne, jakie jest jego pochodzenie. Niektórzy sugerują, że wzięło się z siedemnastowiecznego przekładu bajek Ezopa autorstwa Johna Ogilby’ego (1600– 1676), konkretnie zaś z bajki o psie, który niósł ochłap mięsa i zobaczył swoje odbicie w wodzie; gdy połakomił się na „drugą” porcję mięsa, zarówno substance, jak i shadow przepadły w odmętach. Do identycznego rozróżnienia odwołuje się Lydia Maria Child we fragmencie Listu xiii, który przytaczam w antologii.
4 Marcus Aurelius Root, jeden z najsłynniejszych amerykańskich dagerotypistów; fragment jego książki pojawia się w niniejszej antologii.
5 Tablet of her memory. Słowo tablet albo table oznaczało po prostu tabliczkę albo notes, w którym można było coś zapisać. Z tego powodu oba wyrazy były już w dawniejszej angielszczyźnie używane jako synonim pamięci. W Hamlecie (i nie jest to jedyny tekst Szekspira, w którym takie użycie się pojawia) czytamy: „(...) from the table of my memory / I’ll wipe away all trivial fond records (...)”. W niezwykle ciekawym artykule czworo autorów (P. Stallybrass, R. Chartier, J. F. Mowery, H. Wolfe, Hamlet's Tables and the Technologies of Writing in Renaissance England, „Shakespeare Quarterly” 2004, vol. 55, no. 4, s. 379–419) przekonuje – odwołując się przy tym do bogatego materiału historycznego – że writing table nie był zwykłym notatnikiem, w którym przy użyciu inkaustu zapisywano, w sposób nieodwracalny, te czy inne informacje, ale że istotnie dawał on możliwość zapisania tekstu i jego późniejszego usunięcia. Niektóre writing tables zachowały się zresztą do dzisiaj. Zazwyczaj przypominały one małoformatowy i poręczny kalendarz, który częściowo składał się z kart uprzednio zadrukowanych, a częściowo z kart przeznaczonych do pisania. Ten typ notatników był niezwykle rozpowszechniony w Anglii xvi i xvii wieku i, jak sugeruje artykuł, prawdopodobnie posłużył Szekspirowi jako techniczny model opisu pamięci Hamleta.
6 Pojawienie się dagerotypii doprowadziło do ruiny niejednego portrecistę. Wielu malarzy przekwalifikowało się wówczas na dagerotypię.
Auteur
Le texte seul est utilisable sous licence Creative Commons - Attribution - Pas d'Utilisation Commerciale - Pas de Modification 4.0 International - CC BY-NC-ND 4.0. Les autres éléments (illustrations, fichiers annexes importés) sont « Tous droits réservés », sauf mention contraire.