Pamiętniki
p. 250-252
Texte intégral
1Około godziny czwartej po południu przybyliśmy do ostatniej stacji o dwie mile od Warszawy. Z tej stacji oficer nasz puścił się cwałem po rozkazy zwierzchności względem nas, a my jechaliśmy znowu pomału, aby mu dać czas do spotkania nas, jak przyjedzie z powrotem. Tymczasem przybyliśmy do Warszawy i wjechaliśmy do miasta, nie spotkawszy go. Dowódca eskorty postanowił na niego czekać i zatrzymał się śród ulicy. Powóz otoczony huzarami ściągnął natychmiast mnóstwo ciekawych; zresztą byliśmy tak znani, że wszyscy przechodzący chcieli nas widzieć. Byli, co się chcieli do nas zbliżyć, ale żołnierze krzyczeli zaraz:
– W tył! Nie zbliżajcie się!
2Biedni nasi rodacy, odpychani przez najeźdźców, chcieli jednak okazać nam swoją przychylność i zatrzymywali się w pewnej odległości, tak iż przy powozie naszym utworzyło się obszerne koło. Wszyscy ci poczciwi Polacy wzdrygali się na widok moskiewski, wszyscy byliby chcieli nas uwolnić, ale okoliczności fatalne udaremniły ich odwagę i tylko wzrokiem, którym i tak się bardzo narażali, okazywali nam swoją życzliwość.
3Jak tylko oficer nasz powrócił, natychmiast kazał nawrócić i dopiero o milę za Warszawą zatrzymał nas w karczmie, trzymanej przez żyda. Miał on rozkaz przywieść nas do Warszawy wieczorem, ale nie mogłem się od niego dowiedzieć, do którego więzienia nas wysadzi.
4Ponieważ nasza eskorta miała być wkrótce zluzowana, dowódca jej uważał widać za grzeczność przyjść do nas i, podobnie jak to czynili inni oficerowie, zaczął nam dawać otuchę najpiękniejszych nadziei w dobroci Mikołaja1! Kiedy się to skończyło, myślałem, że nas uwolni od dalszej swej nieznośnej gadaniny. Ale wnet zaczął mi zadawać pytania o rozmaitych miejscowościach2 Warszawy, o których od swoich kolegów wiele słyszał ciekawego i gdzie, jak mu mówiono, w każdej godzinie można widzieć wszystkich. To zdawało mu się cudnym i obiecywał sobie pobiec tam, jak tylko będzie wolny, gdyż, mówił, dobrze służbę zrobiwszy, jestem z siebie zadowolony.
5Znudzony i strudzony, prosiłem go w końcu, żeby mi pozwolił usnąć; opuścił mnie przecie, a ja poszedłem do stajni i rzuciłem się na siano. Już dobrze byłem zasnął, kiedy mnie przebudziło uderzenie kijem w głowę. Uderzenie nie było silne, niewiele sprawiło mi bólu, ale było niespodziane i mocno mnie zdziwiło. Cóżby miało znaczyć? Czyżby się już miała rozpocząć procedura rosyjska? W podobnej okoliczności myśl leci szybko i chociaż natychmiast się zerwałem, tysiąc wniosków już mi było przeszło przez głowę, nim jeszcze na nogach stanąłem. Rozumiałem, że ujrzę około siebie Kozaków, Baszkirów, Kirgizów i Bóg wie jakich barbarzyńców, gdy tymczasem spostrzegłem obok siebie tylko ślepego dziada, który zapewne także w stajni noc przepędził i kijem szukał wyjścia. Nie mogłem się nie rozśmiać. To przyjaciel, pomyślałem, bo także nieszczęśliwy. Wziąłem go więc za rękę i doprowadziłem do drzwi. Mała to była usługa i bez niej mógł się był obejść, ale zawsze usłużyłem mu. Podziękował mi po prostu, szczerze, i wyznaję, że nie byłem nieczuły na jego podziękowanie. Był to rodzaj dobrego uczynku, może ostatniego, myślałem, i przywiązałem cenę do tego wspomnienia. Nieszczęścia nadzwyczajne i wielkie niebezpieczeństwa zmieniają często wartość rzeczy i sposób widzenia, nade wszystko kiedy długie cierpienia fizyczne przygotowały duszę do pewnej egzaltacji. Słowem, byłem, jak dowódca eskorty, zadowolony z siebie. Znowu się położyłem i wnet sen miły, dopóki trwał, bo przebudzenie było srogie, przeniósł mnie do mojej dziedziny3, gdzie wszystko było mi drogie! Widziałem, ściskałem żonę i dzieci; zapomnieliśmy o naszych nieszczęściach. Nie powinienem był nigdy się przebudzić, bo po takim śnie szczęścia jaw wydał mi się jeszcze okropniejszym! Zobaczęż kiedy żonę, dzieci?, zapytywałem przyszłości. Potajemny głos mówił w głębi zbolałego serca: „Nigdy!”. Nim zasnąłem, nadzieja wstępowała w duszę, nadzieja błędna, bezzasadna, owa nadzieja ulatująca, którą niekiedy daje nadmiar rozpaczy. Takiemu usposobieniu umysłu winienem był sen szczęśliwy i ten sen podwoił moje cierpienia! Uroniłem łzę, jedyną, którą mi wycisnęły dziewiętnaście miesięcy srogich niepokojów. Sam na siebie się gniewałem, kiedym ją w oczach uczuł. Ludzie, którzy mnie wtedy otaczali, ci, którym będę oddany, despota, który ma rozrządzić moim losem, wszyscy ci ludzie nie byli godni widzieć podobnej łzy ani zdolni ocenić wzruszenia człowieka honoru. Ta uwaga wtłoczyła na powrót w serce westchnienia małżonki i ojca i przypomniała dumę przyzwoitą4 męczennikowi patriocie. W rzeczy samej uczuwałem pewien rodzaj dumy, widząc stałość moją w zapasach z barbarzyństwem moskiewskim. Moskale widzieli męstwo Polaków na polach bitew, ujrzą je w męczarniach i zadrżą, myśląc, że Polska jeszcze się kiedyś podniesie i przywoła do broni w przyjaźniejszych okolicznościach dzieci swoje, których żadne środki nie wyrodziły i nie wyrodzą.
Notes de bas de page
Auteur
Le texte seul est utilisable sous licence Creative Commons - Attribution - Pas d'Utilisation Commerciale - Pas de Modification 4.0 International - CC BY-NC-ND 4.0. Les autres éléments (illustrations, fichiers annexes importés) sont « Tous droits réservés », sauf mention contraire.