76. Śnieżyca angielska
Wspomnienia starego Wołyniaka
p. 328-335
Texte intégral
1Było to w miesiącu listopadzie1. Po opuszczeniu łóżka, nie mając żadnego zajęcia, udałem się pieszo do miasta Sheffield2, szukając pracy. Finanse nasze były w opłakanym stanie. Nie mieliśmy więcej nad kilkanaście rubli3. Zostawiłem je u żony4, wziąwszy z sobą około rubla, uważając za dostateczne, tak jak droga ani też pobyt w Sheffield nic by mnie nie kosztował. Przybywszy do miasta zaszedłem do jednego z mych kolegów. Znużony parogodzinnym chodzeniem po mej chorobie nie wychodziłem w tym dniu więcej. Nazajutrz i dni kilka następnych zachodziłem do fabryk, prosząc o jakąkolwiek pracę, lecz niestety, nie tylko mi jej nie dano, lecz nie robiono żadnej nadziei na przyszłość w otrzymaniu onej. Widząc, że dłuższe poszukiwania byłyby nadaremne, pożegnawszy mych kolegów pracujących Sheffieldzie, udałem się z powrotem do domu.
2Dzień był bardzo chłodny, nawet niewielki mrozik z wiatrem dokuczał. Wyszedłszy z miasta, śnieg zaczął padać. Wychodząc z domu, dla lżejszego chodu i niezbyt chłodnego dnia, ubrałem się w jesienne palto dość lekkie. Zwiększający wiatr ze śniegiem zaczął przenikać. W nadchodzący omnibus jadący do Rochdale zdecydowałem się wsiąść. Jechaliśmy dość szybko, lecz po niejakimś czasie coraz to powolniej posuwaliśmy się, nareszcie z narady stangreta z konduktorem omnibusa na drodze przy hotelu zatrzymaliśmy się. Konduktor oznajmił pasażerom, iż dalej nie pojadą z powodu wielkiej zawiei i zasypania drogi śniegiem, konie nie są w stanie ciągnienia obładowanego powozu. Wysiedliśmy wszyscy, zachodząc do hotelu. Pasażerowie zaczęli rozgrzewać się piciem trunków i jedzeniem. Z przykrością połączoną z zazdrością spoglądałem na nich wesoło rozmawiających o nadzwyczajnej w Anglii obecnej przygodzie śniegowej i możebnym noclegu w hotelu. Chciałem też cokolwiek zjeść i napić się dla ogrzania się. W kieszeni palcami poruszałem cały mój kapitalik składający się z paru srebrników z miedziakami, nie decydując się, co mam robić. Za jazdę omnibusem nie odebrano jeszcze zapłaty. Lękałem się wydania te trochę pieniędzy, by nie być skompromitowanym wobec Anglików niemożebnością zapłaty za mój przejazd omnibusem, jeśli służba onego wymagać będzie. Przy tym sama myśl mnie męczyła, że jeżeli będę przymuszonym z pasażerami przenocować w hotelu i choć dla oka czymkolwiek posilić się, czym opłacę te wszystkie wydatki.
3Medytując nad przykrym mym położeniem, w ciepłej sali hotelowej rozgrzawszy się, przyszedłem do decyzji, co by [się] nie stało udać się pieszo do Rochdale. Dowiedziawszy się, iż z powodu niedostawienia pasażerów na miejsce zapłaty za częściowy przejazd omnibusem nie będzie, jako też o odległość do Rochdale, zacząłem przygotowywać się do wyjścia. Niektórzy z pasażerów, widząc me przygotowania, odradzali niebezpieczny zamiar w tak chłodną, wielką zawieję. Nadrabiając miną, iż z dobrej woli, a nie z musu udaję się, powiedziałem, iż większe zamieci widywałem w Polsce, a obecna zupełnie nie przeraża mnie. Chustką od nosa przywiązałem kapelusz, by wiatr go nie zerwał. Pozapinałem się paltotem jak najszczelniej, pantalony u dołu koło kamaszy obwiązałem.
4Przygotowawszy się do wyruszenia w drogę, około południa wyszedłem. Opuszczając hotel, wyszło też ze mną czterech Anglików, pasażerów potrzebujących być w Rochdale tego dnia, z zamiarem trzymania się przy mnie. Ledwieśmy drzwi hotelowe za sobą zamknęli, ściemniło się nam w oczach. Zawieja była tak silną, iż pomimo woli powieki spuszczały się. W Anglii drogi publiczne, jak większe tak też i mniejsze, są wysadzane żywymi płotami parę łokci szerokimi i wyżej człowieka wysokości. Przy nich są chodniki wyłożone kamiennymi płytami po obu stronach drogi. Pierwszym mym zadaniem było dojść do płotu mniej zasypanego śniegiem. Przeszedłszy przez drogę na przeciwną stronę hotelu, chodnik mało co był zasypanym, tuląc się do płotu przed wiatrem, udałem się naprzód. Wiedziałem, iż tym chodnikiem, nie zbaczając, mogę dojść do samego miasta Rochdale, więc nie lękałem się zbłądzenia, co jest najstraszniejszym podczas zawiei. Idąc ciągle naprzód, obzierałem się za mymi towarzyszami. Z początku wszyscy czterej, trzymając się razem, postępowali za mną. Rozmawiać z sobą nie mogliśmy, zawieja nie dozwalała. Po niejakimś czasie, oględnąwszy się, ujrzałem już tylko trzech, wkrótce pozostało dwóch. Będąc zmęczonym, zatrzymałem się odpocząć, oparłszy się o płot z trudnością oddychałem. Nadszedł do mnie już tylko jeden pozostały z czterech towarzyszy. Dowiedziałem się od niego, że od hotelu do Rochdale było około pięciu mil angielskich (naszych dziesięć wiorst5). Ujść nie mogliśmy więcej nad dwie mile. Odpocząwszy, ruszyliśmy dalej. Z rozmowy pozostałego mego towarzysza niewiele na niego liczyłem, by mi do końca w podróży dotrzymał. Idąc jakiś czas, obejrzałem się. Nikogo już za mną nie było. Ponownie zatrzymałem się dla wysapania się, z nadzieją, że Anglik nadejdzie. Nie doczekawszy się go, ruszyłem naprzód. Zamieć nie ustawała. Zdawała się nawet zwiększać. Idąc jeszcze dość długo ze spuszczoną głową od przenikającego wichru, natknięcie się na coś miękkiego zatrzymało mnie. Podniósłszy głowę, ujrzałem przed sobą nieprzebytą ścianę śniegową, jakie kilka łokci wysokości. Oglądam się na wsze strony i widzę wał śniegowy ciągnący się całą szerokością drogi od jednego do drugiego chodnika. Wzrokiem szukam nim choć małego przejścia, lecz niestety nigdzie ujrzeć go nie mogę. Strwożony i zatrzymany tą przeszkodą w dalszym mym chodzie, usiadłem pod tą ścianą dla odpoczynku i namysłu, co mam czynić i jak wyratować się z tak przykrego, nawet niebezpiecznego położenia. Wracać do hotelu bez pieniędzy, po takim wysileniu się, będąc bliżej domu, nie było i mowy, lecz zastanowiwszy się – jeżeli nie będę mógł przejść przez ten wał, czy nie lepiej wracać, niż zostać się na całą noc w tym miejscu, ryzykując jeżeli nie marznięciem, to na pewno nabyciem jakiejś choroby? Z trwogą rozmyślając, iż przy tym wale zakończyć mogę i życie, zerwałem się na nogi z postanowieniem przejścia go. Westchnąłem do Boga o pomoc, idę przy wale, szukając i macając rękoma, czy nie znajdę w śniegu choć najmniejszego niezawianego miejsca do przejścia. Zaczepiłem się bokiem o jakiś przedmiot i padłem jak długi na ziemię około wystającej twardości, która spowodowała me padnięcie. Zacząłem mą laską i rękoma śnieg odrzucać. Wkrótce przekonałem się, że to jest tylne koło wielkiego furgonu używanego do przewożenia po większej części wełny w wańtuchach6. Stanąłem na odrzucone od śniegu szprychy. Usuwając śnieg wyżej koła, natrafiłem na bok furgonu i wańtuchy napchane jakimś towarem. Ucieszony tym odkryciem, iż mam na czym nogi postawić, zacząłem przypatrywać się, czy nie znajdę o co uczepić się rękoma. Odrzucając to laską, to rękoma śnieg, wydobyłem wyżej mej głowy kawał sznura pochodzącego od obwiązanego nim wańtucha. Uczepiłem się go skwapliwie lewą ręką, a prawą drążyłem laską jamy do wyjścia nimi w górę. Trzymając się sznura oboma rękoma, stanąłem jedną, to drugą nogą w poczynione otwory. Podniosłem się wyprostowawszy się, przedstawił mi się wierzch śniegowej góry.
5Poczyniwszy jeszcze z parę jam, czepiając się w górze rękoma wszystkiego, co by się dało do wlezienia na wał, z wielkim trudem i wysileniem wgramoliłem się. Silny wicher przymusił mnie do położenia się na wierzchołku w obawie być na powrót nim zrzuconym na dół. Czołgając się na brzuchu szerokością wału, dosunąłem się prawie do samego kraju, gdy niespodzianie śnieg pode mną usunął się i wpadłem w jamę do połowy korpusu. Przestraszony tym usunięciem się, szamotaniem, by z niej wydobyć się, usuwałem się głębiej. Szczęściem nogami natrafiłem na coś twardego, zatrzymawszy się na jednym i tymże samym miejscu, ochłonąłem z przestrachu. Rozpatrzywszy się, iż do brzegu góry nie było więcej nad krok jeden, pochyliwszy się, zacząłem rękoma śnieg w dół zsuwać, ruszając też na przemian to jedną, to drugą nogą dla uwolnienia ich od śniegu. Oswobodziwszy się z tej jamy, z całą siłą rzuciłem się naprzód z wału. Mym ciężarem śnieg usunął się, stoczyłem się na coś twardego, a później padłem na ziemię. Powstawszy, spostrzegłem kilka furgonów stojących jeden przy drugim, czyniąc ten wielki, śnieżny wał.
6Uszczęśliwiony wydostaniem się z tej matni grożącej mi śmiercią, otrzepawszy się, o ile to było możebnym ze śniegu, ruszyłem w dobrym humorze naprzód, idąc ciągle pod płotem dość szybko z jakie pół godziny, by zagrzać się. Zmęczony oparłem się o płot, by wypocząć. Zawieja nie przestawała. Stojąc na jednym i tymże samym miejscu zdawało mi się usłyszeć odzywanie się dzwonów. Natężywszy słuch w stronę pochodzącego głosu, najwyraźniej rozchodził się dźwięk licznych dzwonów. Ucieszony, iż muszę być niedaleko miasta, odpocząwszy, ruszyłem ponownie. Z posuwaniem się naprzód głos dzwonów powiększając się, przybliżał się. Pomimo wielkiego znużenia nadzieja rychłego dostania się do domu dodawała siły i energii.
7Zaczęło się ściemniać, wieczór nastawał. Kilkugodzinne chodzenie, mocowanie się z zawieją, przebijanie się przez wał, wyczerpały me siły. Chód coraz to zwalniał się. Co kilkadziesiąt kroków zatrzymywałem się dla odpocznienia. Nareszcie za zawieją ujrzałem migające się budynki. Wkrótce wszedłem w główną ulicę. Siły zupełnie mnie opuściły. Uszedłszy kilkanaście kroków, wicher cofał mnie nazad z parę kroków. Czułem, iż nie będę w stanie dojść do mego mieszkania położonego na końcu miasta. Oparłem się o ścianę domu, ciężko oddychając. Nogi pode mną trzęsły się. Obzierałem się na wsze strony, czy nie ujrzę kogo, by mi pomógł dojść do domu, lecz niestety ulica była pusta, żywej duszy na niej nie było.
8Stojąc, przyszło mi na myśl, iż na tejże ulicy mieszka dobry mój znajomy, Szkot Mac Kenry, przyjaciel Polaków, były członek byłego komitetu [pomocy] w dostawaniu pracy nam Polakom przybyłym z Turcji7. Po namyśle zdecydowałem się zajść do niego. Jak zdawało mi się, dom jego powinien być niedaleko. Podtrzymując się rękoma o ściany domów, szedłem powoli, parę razy ze znużenia padłem. Po wielkim wysileniu doszedłem do jego mieszkania. Często u niego bywając, znałem rozkład jego domu. Bez stukania we drzwi wszedłem do kuchni. Znajdująca się kucharka, ujrzawszy wchodzącego śnieżnego bałwana ze świecącymi się oczyma, z krzykiem uciekła w głąb pomieszkania. Na ten krzyk nadbiegł Mac Kenry z żoną. Spojrzawszy na stojący słup śniegowy, osłupieli z zadziwienia i przestrachu; oparłszy się o ścianę, ledwo żem mógł wymówić, kto jestem, skąd idę, prosząc o pozwolenie zagrzania się i odpocznienia, nie mając sił dojść do domu.
9W ciepłej kuchni ze znużenia zaszumiało mi w głowie. Usunąłem się na podłogę. Poczciwy starzec, zawezwawszy służącą, podnieśli mnie, sadzając na kanapie. Starali się zdjąć ze mnie ubranie, lecz [to] okazało się rzeczą niemożebną, od głowy do nóg byłem oblepionym obmarzniętym śniegiem. Przedstawiałem jedną śnieżną breję. Musieli zatrzymać się w rozbieraniu do stopnięcia8 onego, a dla rozgrzania pani Mac Kenry przyniosła filiżankę gorącej herbaty z koniakiem, którą prawie jednym duszkiem wypiłem. Gdy śnieg zaczął topnieć, dopiero wtedy z wielkim trudem rozebrano mnie do bielizny, w przyniesione ogrzane ubranie gospodarza odziano. Jedyne buty zostały się na nogach, bo nie było możności mokrych zdjąć. Po przebraniu się Mac Kenry, wziąwszy mnie pod rękę, zaprowadził do jadalnego pokoju, sadzając przy nakrytym stole do herbaty. Dla kompletnego rozgrzania się dano mi szklankę gorącego porteru z cukrem i żółtkiem z jaja. Po wypiciu onego częstowano zastawionymi różnymi herbacianymi przekąskami używanymi w Anglii, jak szynką i jajami na miękko, serem szwajcarskim i przesmażoną w plasterki świeżą słoniną. Od samego rana nie jadłem, byłem porządnie głodnym. Pijąc herbatę z wielki apetytem, nie przebierając w zastawionych przede mną przekąskach, zjadałem wszystko, co mi podawano. Na życzenie gospodarza opowiadałem me przejście z Sheffield do Rochdale podczas zawiei i o przeszkodzie w dalszym chodzie, jaką doznałem utworzeniem się z furgonów wału śniegowego przez całą szerokość drogi. Po posileniu się i odpocznieniu, zostawiwszy me mokre ubranie, pożegnawszy się z Mac Kenrami, dziękując za gościnność i staranność koło mnie, wyszedłem na miasto.
10Zamieć ciągle panowała. Ulica była pusta, ciemna, światła dochodziły li tylko z mieszkań piętrowych, dolne okna prawie zupełnie zasypane były śniegiem. Latarnie uliczne gazowe nie były pozapalane. Ogrzany, nakarmiony i trochę odpoczęty szedłem to trotuarem, to ulicą, wybierając miejsca mniej zasypane śniegiem. Wychodząc z końca ulicy, wszedłem na niewielki placyk, na którym stał domek nami zamieszkały, należący do stangreta fabrykanta Krosleya, w którego fabryce jakiś czas pracowałem. Na placyku był tylko ten jeden domek z niewielkim ogródkiem, niziutki, maleńki, składający ze szczuplej izdebki i jeszcze mniejszej kuchenki. Chodząc po placyku, domku znaleźć nie mogłem. Natknąłem się na górę śniegową. Obszedłem ją dookoła, ani ścian, ani drzwi, ani też okien nie widać. Z początku nie mogłem zorientować się, gdzie jestem i skąd ta góra wzięła się, zapytując sam siebie, gdzie się domek podział. Zdawało mi się, że winien stać w miejscu śniegowej góry. Pomyślałem, czyż podobna, by zupełnie śniegiem był zasypanym? Nie wiedząc, co czynić, dla przekonania się wylazłem na wierzch nasypu. Krążąc po nim, ujrzałem wyglądający ze śniegu komin. Przekonawszy się, iż jestem na dachu naszego domku, chodziłem po nim szukając drzwi. Naraz zapadłem się, natrafiwszy trafem na one, ocknąłem się w izdebce. Ma żona, słysząc jakiś szmer, otworzyła drzwi, którymi wpadłem z kupą śniegu do izdebki. Przestraszona niespodziewanym wpadnięciem jakiegoś człowieka, odskoczyła do kuchenki. Usłyszawszy mój głos, oprzytomniawszy, przybliżyła się do mnie uradowana mym zjawieniem się. Opowiedziałem całe me przejście, wkrótce znużonego ułożyła do łóżka. Ogrzawszy się w ciepłej pościeli, usnąłem.
11PRZEDRUK ZA: Franciszek Bagieński, Wspomnienia starego Wołyniaka, wstęp Zbigniew Sudolski, oprac. Zbigniew Sudolski przy współpr. Grażyny Góralewskiej, „Pax”, Warszawa 1987, s. 274–280.
Notes de bas de page
1 Listopad 1853 roku.
2 Sheffield, Rochdale – przemysłowe miasta w Anglii.
3 Autor pochodzący z zaboru rosyjskiego walutę brytyjską przelicza na ruble.
4 Bagieński ożenił się z Angielką, Elizabeth Sharp, 11 maja 1853.
5 Wiorsta – 1066,78m.
6 Wańtuch – worek z grubego płótna.
7 Autor walczył w legionie polskim na Węgrzech, a po upadku rewolucji węgierskiej w 1849 roku został wraz z innymi Polakami internowany w Turcji. Część z nich wybrała emigrację w Anglii. Bagieński przypłynął do Southampton w 1850 roku.
8 Tj. stopnienia.
Auteur
1830–1909
Le texte seul est utilisable sous licence Creative Commons - Attribution - Pas d'Utilisation Commerciale - Pas de Modification 4.0 International - CC BY-NC-ND 4.0. Les autres éléments (illustrations, fichiers annexes importés) sont « Tous droits réservés », sauf mention contraire.